piątek, 29 sierpnia 2014

Lindt Stracciatella mleczna nadziewana mlecznym kremem z kawałkami czekolady


Lindt Stracciatella jest ostatnią czekoladą z kolekcji Kuhl geniessen, która została nam do wypróbowania. Pojawiła się w sprzedaży najpóźniej ze wszystkich tabliczek z serii inspirowanej lodowymi deserami. Z tego co wiem, jeszcze nie jest dostępna w Polsce (ciekawe, czy będzie...). Jeśli widzieliście ją gdzieś w naszych sklepach - wyprowadźcie mnie z błędu :).

Stracciatellę zostawiliśmy sobie na ostatni dzień festiwalu w niemieckim forcie. Jedliśmy ją już bez zbędnego towarzystwa osób trzecich ;) i bez towarzystwa alkoholu. Ot, On i ja, cichaczem uciekliśmy z pola namiotowego, ze skitraną w kieszeni tabliczką czekolady. Imprezę już czas było kończyć, a cicha i spokojna kawa we dwójkę była najlepszym sposobem na łagodny powrót do rzeczywistości po festiwalowym harmidrze. 

 Nim przejdę do opisywania wrażeń smakowych, Lindtowi znowu należą się baty. Ponownie w nadzieniu mamy więcej tłuszczy roślinnych niż tłuszczu mlecznego. Halo, jeszcze niedawno Lindt potrafił zrobić nadzienia oparte na samym masełku! No ok, póki czekolada nie będzie mi śmierdzieć margaryną, mogę to uchybienie Lindtowi wybaczać (na szczęście widzę, że do takiej wady jest mu nadal bardzo daleko ;)).

Mleczna czekolada Lindta jak to mleczna czekolada Lindta ;) - pachnie niezwykle kusząco, ale ta tabliczka była w aromacie jakby jeszcze słodsza niż zazwyczaj. Warstwę czekolady bardzo łatwo było oddzielić od nadzienia, co jest właściwie unikatowe w tabliczkach Lindta o tym formacie. To w tym przypadku spora zaleta, bo mogę się tą pyszną mleczną czekoladą delektować z osobna - kiedy tylko zechcę. No i mogę zupełnie oddzielnie posmakować nadzienia :).

A nadzienie jest specyficzne. Ogółem całość jest bardzo słodka jak na Lindta, ale jest to nadal przyjemna słodycz. Mleczny biały krem wypełniający czekoladę jest rzeczywiście mlecznym kremem. Jego konsystencja jest genialnie kremowa, niczym gęsta słodka śmietana. No i w zasadzie w smaku faktycznie przypomina śmietankowe lody. Muszę przyznać, że ów krem bardzo przypadł mi do gustu. Szkoda tylko, że zatopionych w nim kawałków czekolady było w gruncie rzeczy niewiele. Mogły być również bardziej wyraziste. Słodki krem zdominował smak wnętrza tej czekolady, a wyraźniejsza nutka kakao odrobinę utemperowała by wszechogarniającą słodycz opisywanego dziś produktu.

Nie była to najlepsza tabliczka z serii Kuhl geniesen, ale pomimo paru uwag będę ją miło wspominać. Teraz w Magicznej Szufladzie mam jeszcze jedną tabliczkę Lindta, będącą wariacją na temat stracciatelli - ale na jej recenzję będzie trzeba jeszcze sporo poczekać.

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne (palmowy, kokosowy), odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, laktoza, aromaty, ekstrakt słodu jęczmiennego.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 574 kcal.
BTW: 7/38/50

wtorek, 26 sierpnia 2014

Lindt Pink Explosion mleczna ze strzelającym nadzieniem malinowym



Seria Nice To Sweet You (lub jak kto woli: Hello, My Name Is...) to w każdej ze swych odsłon bardzo udana, coraz to liczniejsza rodzina produktów Lindta. Każda z próbowanych przeze mnie czekolad z tej kolekcji była wyjątkowa - jedne smakowały bardziej, inne mniej - ale wszystkie trzymały poziom. Przeglądając nową ofertę niemieckiego Lindta na lindt.de od razu rzuciła mi się w oczy Pink Explosion. Nie dostałam jednakże ślinotoku na jej widok (a takowy został wywołany chociażby na sam widok nazwy Apple Crumble ;)). Owszem, lubię maliny, ale totalnie nie wiedziałam, czego się po tej tabliczce spodziewać. Brak obrazu przekrojonej kostki na opakowaniu utrudniał mi wnioskowanie. Spotykając koniec końców Pink Explosion w niemieckim markecie nie wczytywałam się dokładnie w skład produktu, a i tak postanowiłam go zakupić. I tak naprawdę, dopiero po skosztowaniu pierwszego kęsa zrozumiałam, o co w tym wszystkim właściwie chodzi...

Decyzja o otwarciu Pink Explosion na niemieckim festiwalu była bardzo spontaniczna. Poziom glukozy we krwi mieliśmy już znacznie podniesiony po degustacji Erdbeer-Milchcreme, a jednak cała nasza trójka sącząca Berliner Kindl Weisse miała ochotę na prawdziwe insulinowe szaleństwo. Po otwarciu kartonika widzimy, że tabliczka otoczona jest wściekle różowym sreberkiem. Gdy je rozdarliśmy, od razu poczuliśmy przesłodką inwazję malin + jak zawsze cudny zapach mlecznej lindtowskiej czekolady. Efekt tego połączenia to w aromacie totalna landryna. Ale nie jakiś tani badziew z kiosku, tylko coś o wiele bardziej charakternego.

Bardzo byłam ciekawa, jak Pink Explosion wygląda w środku. Z uwagą przegryzłam więc pierwszą kostkę, a tam... rzeczywiście różowa eksplozja! Czekolada w środku wygląda przerozkosznie. Mamy dwie warstwy. Dolna część, jak pewnie się spodziewacie - jest częścią mleczną, o białej barwie. Górna część zaś... No wygląda obłędnie! Ma kolor soczystych świeżych malin, a jej konsystencja jest gładka i kremowa. Absolutnie nie jest to zbite nadzienie, ale na szczęście zdecydowanie trzyma się w ryzach i nie wylewa się nachalnie na zewnątrz. Smakuje pysznie, bardzo słodko, bardzo malinowo. Czyli ponownie słodycz do potęgi entej, ale taka z przytupem, z bajerem. No właśnie, apopros bajerów... Co jeszcze Pink Explosion ma w sobie wyjątkowego?

Moi mili - efekt "strzelania w ustach", dobrze znany z niektórych cukierków oraz limitowanych czekolad Milka - w życiu się nie spodziewałam, że Lindt sięgnie po taki chwyt. A jednak, pozwalając rozpuścić się w ustach kawałeczkom Pink Explosion spotykamy się właśnie w tym specyficznym uczuciem. Warto zaznaczyć, że jest to efekt o wiele bardziej subtelny, niż na przykład w Zozolach. I całe szczęście, bo zupełnie zaburzyłby on przyjemność smakowania pysznej mlecznej czekolady i ciekawego malinowego nadzienia. Tutaj "strzelanie w ustach" jest tylko małym dodatkiem extra, a nie gwoździem programu. Zaskakującym, lecz wyważonym dodatkiem - który czyni Pink Explosion jeszcze bardziej szaloną, dziewczyńską czekoladą. Podobało mi się :). Lindt sprawił mi niemałą niespodziankę.

PS Swoją drogą, jakże nieprzewidywalne są decyzje producentów. Na początku roku, ściągając niemiecki katalog Lindta w wersji pdf, w prezentacji serii Nice To Sweet You nie było żadnej wspominki o Pink Explosion. Zapowiadano za to... Green Explosion :D. Rzućcie okiem, jak wygląda okładka tej nieistniejącej w rzeczywistości tabliczki... Matko i córko, z czym miała być ta czekolada? :D (Link do katalogu na 2014 rok, seria Hello znajduje się na stronach 35-36)

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne (palmowy, kokosowy), odtłuszczone mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, cukier inwertowany, tłuszcz mleczny, mleko skondensowane, śmietana, puree malinowe 1%, kawałki malin 1%, lecytyna sojowa, laktoza, sok wiśniowy, koncentrat soku cytrynowego, naturalne aromaty, wanilina, dwutlenek węgla, ekstrakt słodu jęczmiennego.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 542 kcal.
BTW: 6,5/33/54

niedziela, 24 sierpnia 2014

Lindt Erdbeer-Milchcreme mleczna nadziewana kremem truskawkowym i mlecznym


Myślicie, że dzisiaj opisywana czekolada zapoczątkowała degustacje tabliczek zakupionych w Innsbrucku? O nie! Nim sięgnęłam po pierwszy produkt z szalonych austriackich zakupów już zdążyłam zgrzeszyć. I było to grzeszenie z premedytacją. Bo jak można inaczej nazwać kupowanie kolejnych czekolad, gdy ma się już ich kilkadziesiąt w zapasie? :D

 Z racji corocznego wypadu na festiwal do naszych zachodnich sąsiadów, odwiedziłam niemiecki market, wspominany na blogu już nieraz. Efektem tych odwiedzin było 5  tabliczek Lindta w kieszeni... Mój Ukochany lamentował, że oszalałam, że kiedy my to wszystko zjemy... Jego narzekanie ucichło gdy okazało się, iż już na samym festiwalu zjedliśmy trzy z nich ;). Tak więc w najbliższym czasie spodziewajcie się trzech recenzji Lindta. Potem będzie już niemal tylko Innsbruck ;).

Muszę przyznać, że mój zakup w Niemczech był podyktowany nie tylko łakomstwem i czeko-zakupoholizmem. Męczyły mnie wyrzuty sumienia. W Austrii, tuż po wyjściu w pełnymi siatami ze sklepu R.Rajsigl, trafiłam do sklepu Lindta. Obeszłam półki wokoło i NIC nie kupiłam. Byłam wciąż obrażona na Lindta za serię Black&White i ciężko było mi się na coś zdecydować, choć miałam parę tabliczek na oku. Nadal ręce mi się trzęsły z podekscytowania po zakupach w R.Rajsigl i Lindt w tym momencie zupełnie na mnie nie działał. Gdy już ochłonęłam z emocji, poczułam, że go zdradziłam... Musiałam zadośćuczynić, musiałam ;) (booooże, jaka wariatka!!! :D)

 Historia zatoczyła koło. Erdbeer-Milchcreme należy do serii czterech czekolad, z której dotychczas próbowałam tylko jednej. Była to wyśmienita Zitrone-Buttermilch, kupiona dokładnie dwa lata temu również w Niemczech, zjedzona na terenie tego samego festiwalu. 

Erdbeer-Milchcreme jest z jeszcze jednego powodu tabliczką wyjątkową. Została zjedzona w bardzo nietypowych (jak dla nas) warunkach. Po pierwsze, do jej towarzystwa piliśmy nie tylko kawę, ale i Berliner Kindl Weisse. Kwaskowatość tego piwa zaskakująco dobrze komponowała się ze słodyczą nadziewanej czekolady. A właściwie to dwóch czekolad ;). Zaraz po Erdbeer-Milchcreme została otwarta jeszcze jedna tabliczka Lindta. Prawdziwa festiwalowa rozpuuuusta! Podsumowaniem nietypowych warunków degustacji niech będzie fakt, iż oprócz mnie i mojego Ukochanego uczestniczył w niej jeszcze jego kuzyn. A to naprawdę rzadka sytuacja, że dzielimy się czekoladą ;). 

Siedząc na ławeczce w promieniach sierpniowego słońca, każdy z nas po kolei zaciągnął się zapachem czekolady. Truskawka została rozpoznana od razu, nie do pomylenia z innym owocem - wyraźna i naturalna. Do tego oczywiście aromaty zwiastujące przepyszną mleczną czekoladę Lindta, którą tak uwielbiam.

Czekolada jak zwykle rozpływa się w ustach, zostawiając na podniebieniu aksamitny film, z idealnie wyważonego słodkiego duetu kakao i mleka. Dolna biała warstwa nadzienia, nazwana przez producenta mlecznym kremem - jest w rzeczywistości bardzo neutralna. Owszem, mamy tu mleczność, ale nie jest to coś szczególnie wyrazistego. Zdecydowanie ciekawsza jest górna warstwa. Ta część nadzienia ma blado-różową barwę, bogatą w drobinki truskawek. Czujemy tutaj prawdziwą soczystą truskawę, zatopioną w mlecznym koktajlu. Oj tak, mleczny koktajl truskawkowy to dobre porównanie. A takie wnętrze wprost musiało dobrze komponować się z pyszną mleczną czekoladą. Ona opiekuńczo otuli każde nadzienie ;).

W składzie należy przyczepić się przewagi tłuszczy roślinnych nad tłuszczem mlecznym. Bardzo nie lubię, gdy Lindt profanuje w swych nadzieniach masło, poprzez stosowanie znacznego udziału margaryny. Generalnie całość jest mocno słodka, ale jest to słodycz urozmaicona - nie czujemy czystego cukru, lecz właśnie ów owocowy koktajl w delikatnej kakaowej otoczce. Pomimo znaczniej dawki słodyczy, nasz apetyt na więcej nie został pohamowany ;). Po jakiego Lindta sięgnęliśmy tuż po Erdbeer-Milchcreme dowiecie się już wkrótce ;)

Skład: cukier, pełne mleko w proszku 19%, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne, odtłuszczone mleko w proszku 4%, tłuszcz mleczny, truskawki 1%, lecytyna sojowa, syrop glukozowy, laktoza, naturalne aromaty, koncentrat soku cytrynowego, ekstrakt słodu jęczmiennego, koncentrat z szafranu i rzodkiewki.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 565 kcal. 
BTW: 7,5/37/51

czwartek, 21 sierpnia 2014

Manufaktura Czekolady Przewrót Mleczny mleczna z palonym jęczmieniem


Pamiętacie recenzję czekolady Smoky Joe? Parę miesięcy temu, w efekcie kooperacji AleBrowaru, Pinty i Piwoteki Narodowej narodziło się piwo Przewrót Mleczny. I to właśnie do duetu z tym piwem Manufaktura Czekolady stworzyła kolejną czekoladę! :) 

Napaliłam się na tą tabliczkę jak szczerbaty na suchary. Zwłaszcza, że miała to być dopiero moja druga czekolada z Manufaktury. Niestety wiosenne przeładowanie pracą i uczelnią nie pozwoliło mi spróbować Przewrotu Mlecznej w wersji płynnej. Ale czekolady już nie odpuściłam! W lipcu, będąc w Setce dostrzegłam w lodówce kartonik, który czekał na mnie... Bez wahania kupiłam to 55-gramowe cacuszko.

Czekoladę Smoky Joe degustowaliśmy wspólnie z piwem, w tym przypadku jestem stratna... A sam Przewrót Mleczny to piwo nie byle jakie, lecz podwójny czekoladowy stout. Ale z drugiej strony, może dobrze, że go nie próbowałam - gdyby mi nie zasmakowało (choć stouty uwielbiam), zaburzyłoby mi przyjemność czerpaną z kosztowania czekolady. Jakoś muszę się pocieszyć, bo rzeczywiście jestem pewna, że w tym roku piłam kilka o wiele lepszych stoutów niż powyższy ;).

 Co łączy oba Przewroty Mleczne - piwo i czekoladę? Pozwólcie, iż przytoczę poniżej skład piwa. Najpierw oczywiście mamy wodę, a następnie słody: pale ale, pszeniczny, carapilis, wiedeński, czekoladowy pszeniczny. Dodano palonego jęczmienia, płatków owsianych i laktozy. Piwo przyprawiono chmielami Pilgrim i English Golding. No i na koniec, trunek leżakowano z ekwadorskim kakaowcem. Tak więc duet Przewrotów Mlecznych złączyło mleko (w piwie laktoza, w czekoladzie mleko w proszku), dodatek palonego jęczmienia, no i oczywiście KAKAO.

Jeśli chodzi o opakowanie, to jest to typowy dla Manufaktury kartonik przepasany papierową etykietą. W środku jak zwykle historia powstawania czekolad produkowanych w Manufakturze. Na etykiecie zabrakło mi wiadomości o zawartości kakao. Nie mam wątpliwości, że go nie szczędzono - a jednak konkretna informacja jest zawsze w cenie. Poza tym umieszczenie na etykiecie zdania "produkt może zawierać śladowe ilości mleka", podczas gdy w składzie jak byk widnieje mleko w proszku - jest totalnym absurdem.

Rozdzierając otaczającą tabliczkę folijkę już nie możemy się napatrzeć. Bardzo ciemna czekolada (bardzo ciemna jak na mleczną, oczywiście ;)) wygląda naprawdę oryginalnie. Od dołu została klasycznie podzielona na kostki, natomiast z wierzchu obficie posypano ją palonymi ziarnami jęczmienia. Uwielbiam sięgać po czekolady, w których eksperymentuje się z dodatkami. Przewrót Mleczny właśnie taki jest. Ale do samego jęczmienia powrócę za chwilkę...

...najpierw warto skupić się na mlecznej czekoladzie. Kakao jest tutaj mnóstwo i jest bardzo, ale to bardzo bogate. Mnóstwo w nim aromatów: palonych, kawowych, trochę owocowych - ale takich bardziej wytrawnie-owocowych. Mleko w proszku tą całą feerię kakaowej mocy jedynie lekko okrywa kołderką z rozpływającej się w ustach delikatności. Cukier, choć obecny w składzie na pierwszym miejscu, wcale nie czyni czekolady słodką. Po prostu pozostałe składniki mają w sobie tak potwornego smakowego kopa, że cukier staje się niczym. 

Natomiast palony jęczmień przynosi ze sobą intensywnie gorzkie nuty. Czuć tu mocną kawę, ciemne palone słody - no po prostu niczym w dobrym stoucie. Ziarna nie są przesadnie twarde - a raczej przyjemnie chrupiące. Przegryzane w tym samym momencie co czekolada, nadają jej jeszcze wykwintniejszego charakteru. Łagodność mleka w proszku, która mimo wszystko nadal przebija się przez całe bogactwo kakao - zostaje poprzez jęczmień jeszcze mocniej przełamana. 

Bardzo ciekawy, oryginalny produkt. To rzeczywiście jest Przewrót Mleczny - ekstremalna wariacja na temat mlecznej czekolady. Obalone zostaje przekonanie, że mleczna czekolada musi być anielsko subtelna. Tu było więcej piekiełka ;). Przez krainę dymu i sadzy przepłynęła strużka mleczka, dając zniewalający efekt.

Skład: cukier, ziarno kakao, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, palony jęczmień.
Masa netto: 55 g.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Lindt Kasekuchen-Mandarine mleczna z nadzieniem mandarynkowo-sernikowym


Degustacje lindtowskiej kolekcji Mit Liebe Gemacht straszliwie rozciągnęły się w czasie. I zupełnie nie wiem dlaczego tak rozwlekałam otwieranie kolejnych tabliczek z tej serii - przecież dwie już przez nas wypróbowane były bardzo smaczne i oryginalne (mowa o tej i o tej). Byliśmy dopiero na półmetku degustowania Mit Liebe Gemacht, a już z czystym sumieniem mogliśmy stwierdzić, że cała czwórka będzie niezwykle udana...

...ale za to trzecia zjedzona przez nas tabliczka z ww. serii chyba okaże się być najlepszą :). Już sama nazwa produktu dostrzeżona kiedyś w katalogu Lindta - "mleczna czekolada z nadzieniem mandarynkowo-sernikowym" - sprawiła, że dostałam ślinotoku. To musiał być strzał w dziesiątkę. No i nie zawiodłam się. 

Czekolada pachniała dokładnie tak, jak się nazywa. Zamknęłam oczy i czułam świeży, wilgotny sernik pełen mandarynkowych cząstek. Obłędny sernik, oblany obłędną mleczną czekoladą. Odezwą na pierwszy kęs było nasze głębokie westchnienie: "jakie to pyyyyszne!".

Mlecznej czekolady Lindta nie trzeba Wam na tym blogu przedstawiać po raz kolejny. Charakterystyczna dla tej marki rozpływająca się w ustach aksamitność, przy głębi kakao i delikatnej mleczności. A w środku mamy naprawdę wyraziste nadzienie. Wnętrze Kasekuchen-Mandarine różni się od nadzień zastosowanych w reszcie czekolad Mit Liebe Gemacht - nie mamy bowiem dwóch warstw. Zbity biały środeczek jest wyraźnie twarogowy, z kwaskowatą nutą (to dzięki jogurtowi w proszku). Cały wypełniony jest drobinkami słodkich mandarynek. I tak - nie pomarańczy, lecz mandarynek. Jest mandarynka, jak jasny skurczybyk. To czuć, tak rozkosznie to czuć! 

 Czekolada zniknęła w mgnieniu oka. Ciężko jest pogodzić ze sobą wszystkie pragnienia. Jednocześnie chcieliśmy przedłużyć przyjemność jedzenia w nieskończoność, a z drugiej strony wciąż sięgaliśmy po więcej i więcej. Aż do ostatniej kostki. Nie mam wątpliwości, że ta tabliczka została rzeczywiście "mit Liebe gemacht". Dzień jej degustacji był w ogóle aż po brzegi wypełniony Miłością, więc nie mogło być inaczej, oj nie! :)

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, olej palmowy, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, tłuszcz mleczny, laktoza, twaróg w proszku 2%, śmietanka w proszku, mandarynki 1%, lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa, syrop glukozowy, naturalne aromaty, koncentrat soku cytrynowego, odtłuszczone mleko w proszku, wanilina, ekstrakt słodu jęczmiennego.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 548 kcal.
BTW: 7,9/34/52

niedziela, 17 sierpnia 2014

Tiroler Edle mleczna nadziewana kremem z orzechów włoskich




Dzisiaj przed Wami kolejna odsłona prawdziwie alpejskiej czekolady spod szyldu Tiroler Edle. Dlaczego zdecydowałam się sięgnąć właśnie po ten wariant smakowy? Po pierwsze, chciałam spróbować, jak smakuje mleczna czekolada wyprodukowana w Konditorei Haag. Dopiero w niej docenić można by było fakt, iż użyto do jej wyrobu mleka od rodzimej alpejskiej rasy krów. Po drugie, solidna jak na mleczną czekoladą zawartość kakao (42%) sugerowała, że może być naprawdę smacznie i konkretnie. Trzecim, i bodaj najważniejszym argumentem przemawiającym za moim wyborem było NADZIENIE. Proszę państwa, krem z tyrolskich orzechów włoskich. Jestem łasa na orzechy pod każdą postacią, a wyobrażenie wyrazistego kremu z orzechów włoskich wypełniającego dobrą mleczną czekoladę mocno podkręcało mój apetyt. I dlatego właśnie TA tabliczka towarzyszyła nam w parze ze swoją miętową koleżanką w wyprawie na przełęcz Similaun (i spowrotem ;)).

Zostały nam jeszcze ze dwie godzinki trekkingu, gdy wracając z Similaun usiedliśmy ponownie na tarasie znanego nam już schroniska Martin Busch.  Gdy otworzyliśmy opakowanie, zobaczyliśmy 50-gramową tabliczkę podzieloną na 8 kostek identycznie jak jej miętowa poprzedniczka – jednakże nie była ona w tym przypadku tak podejrzanie lśniąca ;). Mleczna czekolada Tiroler Edle charakteryzowała się na tyle ciemnym odcieniem brązu, że już na pierwszy rzut oka wywnioskować można było, iż nie pożałowano kakao.  Zresztą, zapach też odzwierciedlał niebagatelny charakter tego cacuszka – wyraziste kakao, delikatne mleko. Tylko orzechowej nuty jakoś tak niewiele. Ciężko było wyczuć po zapachu, że użyto tutaj akurat włoskich orzechów.

W smaku mleczna czekolada znacznie odbiega od tej, jaką można z łatwością dostać w każdym polskim sklepie. Kakao robi swoje i tworzy z mlekiem świetny duet. Tabliczka jest naprawdę mało słodka, zagorzali fani Milki mogliby być ostro zawiedzeni. Mi natomiast było bardzo przyjemnie, że poczułam SMAK, a nie sam cukier ;). Muszę przyznać, że mleczna czekolada Tiroler Edle bardziej mi smakowała od ciemnej. Co zaś z nadzieniem?

Jak w przypadku zapachu, tak i w smaku – zawiodłam się trochę na braku prawdziwie orzechowego kopa. Owszem, czuć orzechy, ale nie wychodzą na pierwszy plan. Skupiając się na nadzieniu nie wyświetla się automatycznie w mojej głowie wielka projekcja pt. ORZECHY WŁOSKIE ;). Orzechy zostało zmielone do postaci jednorodnej pasty, dokładnie wymieszano je ze śmietanką. Być może drobinki kruszonych orzechów zanurzone w tym śmietankowym obłoczku wywarłyby silniejsze wrażenie? Może. Lecz jedno jest pewne. Śmietankowe nadzienie w wykonaniu Tiroler Edle to prawdziwy skarb. Gładziutkie, tłuściutkie, naturalne. To właśnie owa autentyczność aksamitnego śmietankowego nadzienia najmocniej zapadnie mi w pamięć. Bo ono się Tyrolczykom naprawdę udało.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 17%, miazga kakaowa, śmietana 7%, orzechy włoskie 6%, syrop glukozowo-fruktozowy, lecytyna sojowa, skórka cytryny.
Masa kakaowa min. 39%.
Masa netto: 50 g.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Karmello ciemna z malinami i bananami

Karmello to fabryka czekoladowych rozkoszy położona w Bielsku-Białej. O tej marce przeczytałam pierwszy raz kilka lat temu na forum Wizaż (chodziło o ich krem piernikowy), a potem zupełnie o niej zapomniałam. Do czasu, aż parę tygodni temu otrzymałam w prezencie dwie aromatyzowane tabliczki Karmello (powtórzę się po raz kolejny z podziękowaniami - DZIĘKUJĘ ZA PAMIĘĆ :)). Wprawdzie poleżą one jeszcze trochę w Magicznej Szufladzie (ostatnie zakupy zmusiły mnie do stworzenia "harmonogramu zjadania czekolad" według terminu przydatności do spożycia ;)) - ale w odpowiednim momencie przypomniały mi one o istnieniu Karmello. W drodze do Austrii spędziliśmy bowiem parę godzin w Katowicach, gdzie na dworcu dostrzegłam firmowy sklep Karmello. Nie omieszkałam wstąpić tam, aby zakupić 4 kolejne tabliczki. 

Dopiero po powrocie z urlopu zorientowałam się, że w moim rodzinnym mieście znajduje się największe w Polsce stoisko Karmello ;). Ale miałam prawo tego nie wiedzieć, gdyż w ogóle nie bywam w centrum handlowym, w którym się ono znajduje (mowa o M1). Może kiedyś tam wpadnę, aby zakupić parę tabliczek sprzedawanych przez Karmello w stacjonarnych sklepach na wagę - w bardzo kuszących wersjach smakowych, niedostępnych w gotowych opakowaniach.

Wszystkie zakupione w Katowicach czekolady Karmello pojechały z nami w Alpy (bardzo dobrze przetrwały podróż), jednakże podczas wyjazdu zjedliśmy tylko jedną z nich. I to właśnie o niej jest dzisiejsza notka :). Deserową czekoladę z malinami i bananami otworzyliśmy na tarasie schroniska Hochwildehaus. Okazała się być świetnym energetycznym dopalaczem przed wejściem na lodowiec Gurgle Ferner.

Mimo dość niskiej jak na ciemną czekoladę zawartości masy kakaowej (53,8%), tabliczka jest naprawdę mało słodka. Obstawiałabym, że jest tu z 60% kakao. Mimo tej umiarkowanej wyczuwalności cukru, samo kakao szału nie robi. Czekolada nie pachnie zachwycająco. Nie ma głębi. W smaku nic nie przeszkadza, ale jest on dość monotonny i na dłuższą metę męczący. Nie ma eksplozji doznań. Nie wiem, gdzie producent zaopatruje się w kakaowe surowce - może to by coś tłumaczyło? Źle nie jest, ale czegoś mi brakowało. Jakiejś kropki nad i. Zwłaszcza, że...

...Dodatki, hmmm... Choć obiecujące, również nie podnoszą znacznie walorów produktu. Tabliczka dość obficie posypana została drobinkami suszonych malin, jednak nie są one wyraziste w smaku. Ich aromat nie jest tak zdecydowany, jak susze wchodzące w skład chociażby włoskiej La Floriana. W zasadzie ciężko by mi było w ciemno zidentyfikować, jakich czerwonych owoców tutaj użyto.

Jeśli chodzi o banany, spodziewałam się tu najpopularniejszych, chrupiących chipsów bananowych. A jednak, użyto tutaj plastrów klasycznie suszonego banana (przynajmniej na takiego wyglądał). W zasadzie można to uznać jako zaletę, bowiem mamy do czynienia z produktem bardziej naturalnym. Takie suszone banany były lekko gumowate i hm... no znów czegoś mi zabrakło. Takie mało bananowe w smaku były te banany ;). 

Pomysł na połączenie smaków jest super, ale tej czekoladzie nieco zabrakło charakteru. Czekolada powinna być bogatsza w smaku, owoce bardziej wyraziste. Mój Ukochany już nie pamięta jak smakował ten produkt... Czas pokaże, jakich wrażeń dostarczą nam pozostałe tabliczki Karmello. Może będzie już tylko lepiej? :)


Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, maliny, banany, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 53,8%.
Masa netto: 100 g.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Tiroler Edle ciemna nadziewana kremem miętowym


Podczas naszego urlopowego wypadu w Alpy Otztalskie, niemal codziennie rano w drodze na szlak zatrzymywaliśmy się busem na zakupy w Solden. To właśnie w tamtejszym markecie dojrzałam przy kasach koszyk z czekoladami Tiroler Edle. Urocza krowa spoglądająca z opakowania i chęć wspomożenia lokalnej produkcji czekolady były wystarczającymi argumentami, by zakupić dwie wybrane tabliczki tej firmy. Jak się później okazało, w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku znajdował się o wiele większy wybór tych czekolad. No, ale tam już inne marki miałam na celowniku :).

Tiroler Edle to seria czekoladowych słodkości produkowanych przez Konditorei Haag, która znajduje się w Landeck. Warto odwiedzić stronę internetową tej cukierni by przekonać się, że jej oferta jest bardzo bogata. Ciekawostką jest fakt, że w produkcji czekolad pani Petry Haag wykorzystywane jest mleko pochodzące od rodzimej tyrolskiej rasy krów Tiroler Grauvieh. Ponadto, wszystko dodatki (owoce, orzechy itd.) pochodzą wprost z Alp. To się nazywa prawdziwa alpejska czekolada, a nie jakaś tam Milka!

Schronisko Martin Busch zostanie miejscem, które już zawsze kojarzyć będę z Tiroler Edle. Obie nasze tabliczki zjedliśmy właśnie tam - w drodze na i z przełęczy Similaun. 
 Niewielki format (50 g) czyni je bardzo praktycznymi do zabrania w drogę. Po otwarciu kartonika i rozdarciu sreberka naszym oczom ukazuje się ciemna tabliczka podzielona na 8 kostek o dość znacznym połysku. Muszę przyznać, że spodziewałam się bogatszego aromatu kakao, za to bardzo dobrze wyczuwalna jest mięta. 

Po przegryzieniu kostki zauważamy, że środek wypełniony jest ciemnobrązową masą - niemal identyczną w barwie jak sama czekolada. Generalnie gorzka czekolada jest w porządku - nie ma fajerwerków, ale brak również jakichkolwiek wyraźnych wad. Chyba przydałoby się tu jeszcze trochę więcej zawartości masy kakaowej :). Odrobinę zabrakło charakteru.

Nadzienie za to jest naprawdę oryginalne i smaczne. Jest bardzo mocno śmietankowe, gładziutkie i gęste. Kakao jest przełamane wyraźnym, lecz naturalnym akcentem miętowym. Ciekawiło mnie, dlaczego w składzie znalazła się nalewka wiśniowa - doszłam do wniosku, że alkohol po prostu został użyty do podkreślenia smaku mięty. No i to producentowi się udało. Intensywne miętowe orzeźwienie połączone z ciemną czekoladą i śmietankową aksamitnością, mmm... Myślę, że to połączenie dobrze by się sprawdziło w pralinach. Tabliczka została zrobiona z całkiem fajnym pomysłem :). Zresztą, czy coś niedobrego można spotkać w Alpach wśród lokalnych produktów? ;)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, śmietana 11%, pełne mleko w proszku 3%, nalewka wiśniowa, syrop glukozowo-fruktozowy, lecytyna sojowa, ekstrakt z mięty 0,1%, naturalna wanilia.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 50 g.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Toblerone Crunchy Almonds mleczna z solonymi i karmelizowanymi migdałami, miodem i nugatem migdałowym




Źródło: http://popsop.com/2012/09/kraft-foods-has-introduced-a-new-toblerone-flavour-in-a-light-blue-packaging/

Mój pierwszy w życiu urlop dobiega już końca. Wróciłam do Polski, a tym samym powracam również na bloga. Ponad setka kilometrów w nogach, przepiękne alpejskie widoki, dużo wina i jeszcze więcej czekolady. O tak, czekolada! Wysokoenergetyczne tabliczki to obowiązkowa pozycja w naszych trekkingowych plecakach (tu prym wiodły sprezentowane nam przez Rodziców Studentskie). Jednak tym razem moja górska przygoda z czekoladą nie zakończyła się jedynie na konsumowaniu jej w zachwycających okolicznościach przyrody. Moje pożegnanie z Alpami było wyjątkowo huczne. Odbyłam najbardziej szalone zakupy w moim dotychczasowym życiu - w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku. Dzięki tym zakupom mam zapas wyśmienitych czekolad na najbliższych kilka miesięcy. Ekspedientka miała ogromny uśmiech na twarzy pakując coraz to kolejne wybierane przeze mnie tabliczki do... kartonów :D.

Ale nim przejdę do opisywania efektów tych olbrzymich zakupów, trzeba zająć się tabliczkami zjedzonymi podczas naszego pobytu w Alpach Otztalskich. Pierwszą z nich była Toblerone Crunchy Almonds. Zakupiłam ją w sklepie wolnocłowym w rodzinnym mieście mojego Ukochanego. Będąc tam parę miesięcy temu, zauważyłam pierwszy raz ten wariant Toblerone - lecz jedynie w wielkoformatowej wersji. Ostatnio pojawiła się tam również klasyczna forma 100 gramowej tabliczki. Ani chwili nie wahałam się przed zakupem. Mam same dobre wspomnienia z Toblerone, a wariant z solonymi i karmelizowanymi migdałami bardzo mi przypadł do gustu.

Po przyjeździe do naszej mieściny wyruszyliśmy na pierwszą górską wyprawę - ot, czterogodzinny spacer na rozgrzewkę. Siedząc na wyeksponowanym tarasie schroniska, oglądając Alpy w pełnym słońcu i popijając pszeniczne piwo - sięgnęliśmy właśnie po Toblerone, które przyjechało z nami na urlop. Po otwarciu opakowania okazało się, że bardzo źle zniosło transport - ale nie ten z Polski do Austrii, lecz wcześniejszy - spod niemieckiej granicy do Poznania. Pociągi "piętrusy" są w upał najgorszym środkiem do transportu słodkości. Toblerone musiało wtedy w 100% przejść w stan płynny. Gdy je otworzyliśmy, było na nowo zestalone, lecz całkowicie straciło podział na kostki. Po prostu totalnie się zmasakrowało. Na szczęście, nie przeszkodziło to istotnie w czerpaniu z niego przyjemności.

Mleczne Toblerone nie grzeszy wysoką zawartością kakao - ma go jedynie 28%. I rzeczywiście, kakao nie jest mocno wyczuwalne. A jednak, smakowitość tej czekolady podbija przyjemna mleczność. No i dodatki, które bardzo mi pasują. Oprócz klasycznego miodowo-migdałowego nugatu, lekko klejącego się i chrupiącego zarazem - w przypadku Crunchy Almonds uraczono nas jeszcze solonymi i karmelizowanymi kawałkami migdałów. Ku mojemu zaskoczeniu, nie była to żadna miałka drobnica - ale naprawdę spore cząstki! Mamy tu połówki i ćwiartki pysznych, podrasowanych migdałów. Sól równoważy cukier związany z procesem karmelizacji, przez co nie czujemy przesłodzenia. Migdały zostały podane w bardzo smakowitej i ciekawej formie, przez co Toblerone Crunchy Almonds staje się pozycją godną wypróbowania. Nie koniecznie tylko jako przerywnik podczas górskiej wędrówki :).

Skład: cukier, solone i karmelizowane migdały 14% (migdały 67%, cukier, syrop glukozowy, sól, tłuszcz mleczny), pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, miód 2,5%, tłuszcz mleczny, migdały 1%, lecytyna sojowa, białko jaja kurzego w proszku, wanilina.
Masa kakaowa min. 28%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 535 kcal.
BTW: 6,4/30,5/56,5

sobota, 2 sierpnia 2014

Heidi SummerVenture India mleczna z mango, nerkowcami i kardamonem


Dzisiejsza poranna kawa, pita tuż przed upragnionym wyjazdem na urlop (oczywiście w góry! :D) miała za towarzyszkę ostatnią czekoladę z tegorocznej serii Heidi SummerVenture. Tą niezwykle kuszącą fuzję smaków zostawiliśmy sobie na koniec. Kardamon? Mango? Nerkowce? Do tego smaczna mleczna czekolada Heidi? Znając zmysł rumuńskich twórców czekolady do umiejętnego łączenia smaków byliśmy pewni, że India przyniesie ze sobą wiele przyjemności.

Magiczna Szuflada niestety nie posiada chłodzenia, więc po rozdarciu sreberka zauważyliśmy, że tabliczka została poddana nieco zbyt intensywnemu działaniu ciepła. Mimo tego, nadal "trzymała się kupy" i pozostała w swej pierwotnej formie - stając się jedynie odrobinę bardziej miękką. Nie przechodziła w stan płynny i nie lepiła się nadmiernie do palców. Generalnie upał nie nadwyrężył jej zbytnio i nie zaburzył walorów smakowych.

"Pierwsze niuchnięcie" wykonane przez mojego Ukochanego wiązało się z niemałym zaskoczeniem. Kardamon jest bardzo mocno wyczuwalny. Do tego świeżość mango i głębia dobrej mlecznej czekolady. Ale na pierwszy plan wysuwa się odurzający kardamon. Jeśli ktoś ma problem z intensywnymi przyprawami w czekoladzie, może sobie odpuścić Indię. Dla mnie to jednak sama przyjemność! :)

Smak to rozpływająca się w ustach solidnie wykonana mieszanka kakao i mleka. Nieprzesłodzona, całkiem fajna czekolada - właśnie tego oczekiwałam od Heidi. Kardamon i mango tworzą niezwykle zgraną parę. Specyficzny, mocno zaakcentowany kardamon podkreśla również swoisty smak, jakim charakteryzuje się mango. Jest orzeźwiająco i rozgrzewająco zarazem. Owocowo-przyprawowe wyraźne akcenty gładko wiążą się z delikatną mleczną czekoladą. Jest super. Jedyne, co przepada w tej fuzji smaków to orzechy nerkowca. Teoretycznie jest ich najwięcej jeśli chodzi o dodatki, ale w praktyce ich smak jest praktycznie niewyczuwalny. Szkoda, bo są przecież bardzo smaczne. Zostały jednak mocno rozdrobnione, co w połączeniu ze zdecydowanymi smakami kardamonu i mango - spycha je daleko na ostatni plan. Prawdopodobnie nie poczułabym różnicy, gdyby producent zrezygnował z dodatku tych orzechów.

Heidi wykonała solidną robotę - SummerVenture 2014 uważam za bardzo udaną kolekcję. Zresztą, serie z 2012 i 2013 roku również były wyjątkowe. Z niecierpliwością czekam, czy też uraczą nas Rumuni w przyszłym roku. Zapewne znów będzie hiperoryginalnie ;).

Tymczasem do zobaczenia po urlopie!!! :) Zapewne przywiozę ze sobą mnóstwo czekoladowych łupów... :)

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy nerkowca 10%, miazga kakaowa, mango 2,5% (sacharoza, mango 40%), odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, kardamon 0,4%, naturalny ekstrakt z wanilii i mango.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 560 kcal.
BTW: 9,43/32,79/56,73

piątek, 1 sierpnia 2014

Lindt Black & White Cafe-Truffel biała nadziewana kawową truflą


Po wielkim zawodzie, jaki przyniosła nam degustacja Lindt Black&White Choco-Truffel, do kawowej wersji tej białej nadziewanej czekolady podchodziłam z dużą rezerwą. Nie byłam jednak z góry nastawiona na NIE, ponieważ mam duży sentyment do Lindta. Dotąd miałam także ogromne zaufanie do tej marki, ale ostatnio jest ono nadwyrężane. Mimo to, nadal daję im szansę. Trudno przez parę nieudanych produktów przekreślać od razu cały dorobek firmy.

Ze względu na upały, tabliczka przed degustacją chłodziła się w lodówce. Podobnie było z wersją z nadzieniem kakaowym, a więc tym łatwiej było nam te produkty porównać. Po rozdarciu sreberka pierwsze wrażenie było podobne, jak w przypadku nieszczęsnej poprzedniczki - czekolada nie uwodzi nas delikatnym maślano-waniliowym zapachem. Więcej tu ordynarnej słodyczy, mleka w proszku i waniliny. Przez to wszystko daleeeekim echem przebija się kawa.

Smak to znów słodycz całkiem przeciętnej białej czekolady. Dość tłusto, mało aksamitnie. Niestety, to znów nie jest ta cudowna biała czekolada Lindta, do której dotąd byliśmy przyzwyczajeni. 

Nadzienie nie jest wystarczająco mocno kawowe. To nie jest espresso, lecz cienka lura. Słodycz białej czekolady zbyt mocno przytłumia kawowe akcenty. Są one wyczuwalne, ale na pewno nie można tego nazwać w żadnym wypadku eksplozją smaków. 

Cafe-Truffel była smaczniejsza od Choco-Truffel, ale mimo to nadal nie sprostała naszym oczekiwaniom. Tutaj biała czekolada powinna rozpływać się w ustach i być lekka jak obłoczek, a moc kawy winna z ową delikatnością tworzyć kuszący kontrast. Tak nie było. Było do bólu zwyczajnie, prosto, na łatwiznę. Pomimo tego, że do składu znów nie można się przyczepić... Gorsze surowce? Mniej włożonego serca? Nie wiem, nie wiem gdzie leży przyczyna...

Generalnie rzecz biorąc, cała seria Black&White była chyba najgorszą kolekcją Lindta, jaką było nam dane spróbować. Paradoksalnie, bodaj najsmaczniejszą z tego nieszczęsnego tria była dla mnie Vanille-Truffel, którą zjedliśmy jako pierwszą - bo myśleliśmy, że będzie najsłabsza. Mój Ukochany uważa natomiast, że mimo wszystko Cafe-Truffel była smaczniejsza. Więc może nie jest aż tak źle ;).

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz mleczny, śmietanka w proszku, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, kawa 1,2%, lecytyna sojowa, wanilina, ziarna wanilii.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 580 kcal.
BTW: 6,8/39/50