poniedziałek, 28 lipca 2014

Millano Luximo Premium mleczna z nadzieniem sernikowym i malinowym



Kobieta zmienną jest i lubi popadać ze skrajności w skrajność. Dlatego też, bezpośrednio po degustacji Amedei Chuao, przyszedł czas na recenzję czekolady z Biedronki :D. A jednak, oba tak skrajne produkty noszą wspólną nazwę – są to czekolady. Dlatego dla każdej z nich znajdzie się miejsce na moim blogu.

Z kawową reprezentantką poprzedniej kolekcji Millano, stworzonej specjalnie dla popularnego dyskontu, wiążę całkiem miłe wspomnienia. Dlatego też, zauważając w Biedronce kolejną nową serię wyprodukowaną przez twórców słodyczy marki Baron – skusiłam się na wypróbowanie jednej z trzech tabliczek. Sięgnęłam po smak, który wydawał mi się najmniej pospolity i najciekawszy. Pozostałe warianty – tj. nadzienie waniliowe oraz orzechowe – nie przyciągały mnie niczym. Gdyby były to tabliczki deserowe, prawdopodobnie kupiłabym je. Ale nowa kolekcja Millano to trzy czekolady mleczne – wprawdzie o 32-procentowej zawartości kakao, ale o nadzieniach niezachwycających składem. Nie było sensu ryzykować, kupując całe trio. Mogłam narazić moje kubki smakowe i żołądek na zbyt drastyczne wstrząsy.

Słusznej wielkości tabliczka (niemal 200 g) została bardzo praktycznie podzielona na 6 prostokącików – zaś każdy z nich składa się jeszcze z czterech kostek. Każdy prostokąt zapakowany jest w osobne sreberko. Całość ukryta jest w estetycznym kartoniku. Millano znów pod tym względem pokazał klasę, która jednak na samym wyglądzie się skończyła ;).

Po rozpakowaniu ze sreberka pierwszej czekoladki, postanowiliśmy resztę porcji ukryć na parę minut we wnętrzu zamrażarki. Czekolada ze względu na upał szybko topiła się w palcach, ale po schłodzeniu nabrała walorów.

W zapachu przede wszystkim czuć mocno kwaskowatą malinę. Nie jest to niestety aromat owocu świeżo zerwanego z krzewu – bardziej kojarzy się z gęstym malinowym syropem. Kakao trudno się  doszukać. Szkoda.

Gdy wgryzamy się w samą czekoladę, niestety dochodzimy do wniosku, że nie jest ona najlepszej jakości. Jest bardzo słodka – a owa słodycz przyćmiewa znaczny udział surowców mlecznych, oraz bądź co bądź nie najniższy udział masy kakaowej. Po spróbowaniu wierzchniej warstwy tabliczki już  wiemy, że całość produktu nie porwie nas. Bardzo dobra czekolada ratowałaby przecież nawet słabsze nadzienie.

A nadzienie, no właśnie, również jest słabe… Dolna biała warstwa jest grubsza (stanowi 27%) i składa się przede wszystkim z częściowo utwardzonych tłuszczy roślinnych. To źle. Na szczęście, oszczędzono nam margarynowego posmaku. Więcej jest tutaj na szczęście mleka, ale za to z ogromną domieszką cukru. Znów zbyt słodko.

Górna warstwa stanowi 18% całości produktu. Posiada intensywnie malinową barwę (podkręconą karminami) i żelową konsystencję, która na szczęście nie wylewa się na zewnątrz (dzięki zastosowaniu pektyn). Smak tej części nadzienia kojarzy się z syropem malinowym, lecz nie takim najniższego sortu – w którym malin jest ledwie 0,0001% (naprawdę są takie wyroby…). Prawdziwy przecier malinowy jest tutaj wyraźnie wyczuwalny, ale ponownie nadmiar cukru przeszkadza w jego odbiorze.

Podsumowując, pomysł na czekoladę był bardzo ciekawy – wykonanie niestety kiepskie. Smak sernika to zbyt dużo powiedziane. Lindt, a nawet Orion, mówiąc o sernikowym smaku nadzienia nie bali się zastosować dodatku sproszkowanego twarożku. Millano poszedł po najprostszej linii oporu – posiłkując się tanimi tłuszczami roślinnymi, doprawionymi cukrem i syropami. Słaba czekolada, niedopracowane nadzienie i zdecydowanie za dużo cukru – wszystkie te argumenty przemawiają za tym, iż absolutnie nie żałuję, że na tej tabliczce zakończyła się moja przygoda z najnowszą czekoladową kolekcją Biedronki. 

Skład: cukier, nadzienie malinowe 18% (cukier, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, przecier malinowy 14%, sorbitole, kwas cytrynowy, karminy, pektyny), tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, tłuszcze roślinne częściowo utwardzone w różnych proporcjach (palmowy, shea, rzepakowy, sojowy, słonecznikowy, kokosowy), odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii, aromat.
Masa kakaowa min. 32%.
Masa netto: 189 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 510 kcal.
BTW: 4,3/17/57

sobota, 26 lipca 2014

Amedei Chuao ciemna 70%


Snując marzenia o kolejnych czekoladowych odkryciach, nietrudno natrafić na Amedei. Ta włoska marka traktowana jest jako jedna z najcenniejszych, jeśli chodzi o produkcję czekolady. Z tą rodzinną manufakturą położoną w Toskanii łączy mnie ten sam wiek ;). Ponieważ dość długo dochodziłam do tego, by zamawiać tabliczki przez internet (a moje pierwsze zamówienie zostało zrealizowane stosunkowo niedawno) - wcześniej nie miałam możliwości obcowania z Amedei na żywo. Zmieniło się to w zeszłym tygodniu, kiedy z namaszczeniem otworzyłam zaadresowaną dla mnie przesyłkę. Dzięki życzliwości Aurory Czekoladowej z Blog Czekolady, honorowe miejsce w Magicznej Szufladzie zajęła Amedei Chuao - często gęsto nagradzana, niezwykle doceniania czekolada, wykonana z wenezuelskiego kakao. Bardzo, ale to bardzo dziękuję jej za ten upominek! :)  Nie mogliśmy czekać. Postanowiłam otworzyć Amedei wraz z moim Ukochanym przy pierwszej możliwej okazji. 

Sobotnie upalne popołudnie. On wrócił zmęczony z pracy. Po letnim obiedzie bogatym w sezonowe warzywa, oddaliśmy się czułościom, by potem zanurzyć się w błogim śnie. Po ciężkim tygodniu pracy marzyliśmy tylko o totalnym lenistwie i samych przyjemnościach. Przebudzona, wyszeptałam Ukochanemu do ucha: "Może kawy?". Przymknięte, rozespane oczka zaświeciły się wymownie, a na ustach pojawił się najpiękniejszy uśmiech. Już po chwili, po rozgrzanym słońcem i miłością domu, rozszedł się bogaty aromat włoskiej kawy. Do tego przerozkosznego zestawu dołączyć miała jeszcze włoska czekolada - niczym wisienka na torcie. To się nazywa idealna sobota!

Czekolada jest przyjemna dla zmysłów już przed jej otwarciem. Elegancki kartonik, o przemiłej w dotyku fakturze - na którym to Chuao opisana jest wyrafinowanym słownictwem. W środku przybliżona została reszta oferty Amedei. No i sama tabliczka, zamknięta w pastelowo-cytrynowym papierku, od wewnątrz pokrytym sreberkiem. I właśnie je wącham, o taaaak! Do teraz czuję na nim ten głęboki aromat, który będę długo wspominać.

Z uwagą otwieram opakowanie. 50-gramowa tabliczka jest śliczna - podzielona na dość grube kostki średniej wielkości, z wygrawerowanym logo firmy. Po nasyceniu zmysłu wzroku i dotyku, czas na węch. Zapach jest bardzo, ale to bardzo głęboki. I niezwykle dużo się w nim dzieje. Przede wszystkim czuć kuszącą słodycz - taką owocową, nieco ziemistą. Turbo kakao. Dzielimy tabliczkę na kostki. Łamie się dość łatwo, wydaje się być krucha - i oczywiście słychać ten charakterystyczny chrzęst. Kolejna rozkosz, tym razem dla zmysłu słuchu. Po takim pobudzeniu, zaspokojenia domaga się zmysł smaku. Dlatego też, nasze dłonie same wyrywają się po pierwszą porcję.

Pierwszy kęs jest dość zaskakujący, bowiem czekolada wydaje się być jakaś taka... sucha. I właśnie krucha, co można było najpierw wyczuć za pomocą dotyku. Myślę, że jest to kwestia rzetelnego sposobu wytwarzania, bez uciekania się do stosowania emulgatorów, tak popularnych w produkcji pospolitych czekolad. Muszę przyznać, że jest to doznanie bardzo przyjemne, dające nam poczucie, jakbyśmy obcowali z czystym ziarnem kakao. Dodatkowo, ta specyficzna faktura tabliczki, nasila wrażenie ziemistości - wyraźne również w smaku.

Poza tym, w smaku uderza nas subtelna słodycz - po pierwsze wynikająca z dodatku smacznego cukru trzcinowego (który w moim odczuciu zawsze wnosi ze sobą nuty podobne dla miodu), po drugie płynąca naturalnie z bogactwa kakao, po trzecie - zaakcentowana dzięki dodatkowi wanilii. Słodycz ta bardzo spójnie łączy się w kwaskowatością - wrażenie podobne, jak w przypadku owoców leśnych. Coś bardzo naturalnego i autentycznego.

A ta cała przydymiona ziemistość, miodowa słodycz i owocowa kwaskowatość - przykryta jest jeszcze dodatkowo intensywną, kawową palonością. Czymś, co pozwala nam nabrać jeszcze większego apetytu na zawartość butelek chłodzących się w lodówce. Thornbridge Hall Bracia Rich Dark Ale oraz Anderson Valley Bourbon Barrel Stout. Już zaraz je otworzymy. Niech te piwa zaakcentują to, co do teraz czuję w ustach. Tą gładkość, bogactwo, niewypowiedzianą rozkosz. Argh, dla takich wrażeń warto żyć!!! A to takie proste... 4 składniki: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia. Takie proste, a tyle kryje w sobie!!!

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.

wtorek, 22 lipca 2014

Mount Momami ciemna z kandyzowanym imbirem

Od dłuższego czasu widuję w Almie imbirową czekoladę Mount Momami w promocyjnej cenie. Kupiłam ją już dość dawno, a w ostatnią sobotę nadal widziałam okazyjną cenę przy półce z tym produktem. Weekendowy spacerek po delikatesach skłonił mnie do wyjęcia z Magicznej Szuflady właśnie tego przysmaku. Hmm... Kawa w niedzielne nieludzko upalne południe, a do tego czekolada z rozgrzewającym przecież imbirem? Brzmi ryzykownie. A okazało się być... całkiem bezpiecznie i przyjemnie ;).

Zanim przejdę do opisywania wrażeń smakowych, warto ponownie zatrzymać się na dłużej przy kształcie czekolady. Nieregularny owal znów okazał się być wytworem niezwykle niepraktycznym. Wprawdzie kartonik i sreberko to świetna ochrona dla każdej czekolady, lecz co po ich otwarciu? Aby podzielić smakołyk pomiędzy mojego Ukochanego a mnie, znów do akcji musiał wkroczyć ostry nóż. Na domiar złego, o w miarę regularnym rozłożeniu dodatków na powierzchni tabliczki (jakie widoczne jest na fotografii zdobiącej opakowanie) - można tylko pomarzyć. Nieźle się trzeba było nagimnastykować, abyśmy oboje mieli szansę skosztować imbiru w podobnej dawce.

Studiując skład produktu nie mam większych zastrzeżeń. Masa kakaowa na umiarkowanym poziomie, bez szaleństw - ale gwarancja, że dostaniemy choć trochę teobrominowego kopa. Kandyzowany imbir został dodany do czekolady również bez żadnych oszustw - po prostu imbir plus cukier. Tylko jednak rzecz w składzie mnie zastanawia. Dlaczego na nalepce z polskim tłumaczeniem jest zawarta w składzie naturalna wanilia, zaś na oryginalnym opakowaniu nie ma o niej ani słowa?

Nieregularny owal czekolady wcale nie wygląda estetycznie. Ktoś puścił placka ;). No i jeszcze na dodatek wyżej wspomniany imbir, porozrzucany po powierzchni zupełnie bez sensu... Kawałki imbiru nie były ponadto tak wyrównane w rozmiarze, jak sugeruje zdjęcia na opakowaniu. Niektóre były całkiem spore, inne bardzo drobne.

Najpierw wgryzłam się w czystą czekoladę. Bardzo przyjemny kąsek. Nieprzesłodzona, z wyważoną, aczkolwiek solidną porcją kakao. Jak na deserową czekoladę - jakość bardzo dobra. Głębia, i ta przyjemna soczystość kakao, umiejętnie przełamanego cukrem. Przechodząc dalej, zaczynają pojawiać się drobinki imbiru, delikatnie chrzęszczące między zębami. Bardziej cytrusowe, niźli rozgrzewające - ale od razu czuć, że jest to imbir. W końcu docieramy do naprawdę sporych cząstek kandyzowanego imbiru. Są bardzo smaczne. I znów - tutaj także dominuje słodycz i cytrusy. Nic nie piecze naszego podniebienia, jedynie bardzo subtelnie rozgrzewa. Na tyle dyskretnie, że upał w żaden sposób nie przeszkadzał nam w degustacji tego produktu. Obawiałam się, że jedzenie tej czekolady w lato będzie pomyłką - na szczęście okazała się być uniwersalna. Wysoka temperatura nie przeszkodziła nam w tym, aby zjeść całość ze smakiem. Do jednej kawy ;).

Mój Ukochany nie jest fanem imbiru, ale kompozycja bardzo mu smakowała. Jego zdaniem, zaważyła o tym po prostu dobra czekolada. Ja uważam, że również sam dodatek imbiru był niezwykle przemyślany. Podany w taki sposób, że nuty smakowe charakterystyczne dla niego były wyraźne, lecz wyważone. Ten wyrób nie oferuje ekstremalnych doznań, jest spójny - aksamitna deserowa czekolada czule otula słodkie kawałki imbiru.

Dotąd miałam same miłe wspomnienia związane z Mount Momami. Dziś opisywana czekolada tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że to godna polecenia marka. Wprawdzie czekolady tej firmy mają przekombinowany wygląd, ale smaki są już profesjonalnie dopracowane. Mount Momami jest bodaj jednym z najprzyjemniejszych odkryć ostatnich miesięcy.

Skład: ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa), kandyzowany imbir 20% (imbir, cukier).
Masa kakaowa min. 56%.
Masa netto: 85 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 516 kcal.
BTW: 4,8/29,3/55,3

sobota, 19 lipca 2014

Lindt Black & White Choco-Truffel biała nadziewana truflą z ciemnej czekolady


Przyszedł czas na wielki powrót do lindtowskiej serii Black&White. W maju wypróbowaliśmy deserową Vanille-Truffel, która wydawała nam się potencjalnie najsłabsza z całej kolekcji. Białe tabliczki pozostawiliśmy na później. Nie ukrywam, specjalnie przetrzymywałam je w Magicznej Szufladzie - aby jeszcze bardziej nabrać na nie apetytu.

Od wczorajszego wieczoru chodziła za mną biała czekolada Lindta. Bardzo już zatęskniłam za tym niebiańskim smakiem. Dlatego też w sobotnie upalne przedpołudnie postanowiliśmy schłodzić nieco Choco-Truffel i dobrać ją jako towarzystwo do naszej leniwej kawy. Cóż, bardzo bardzo wiele oczekiwałam od tej czekolady. Jednak nie były to oczekiwania bezpodstawne - w końcu dotąd białe Lindty powalały mnie na kolana praktycznie zawsze.

Po rozdarciu sreberka już sam widok tabliczki wzbudza wątpliwości. Przez każdą kostkę przebija ciemne nadzienie, ale owe kosteczki nie są tak rozkosznie bielutkie, jak zazwyczaj. Są żółtawe. W taki sposób, jak zabarwione są nasze pospolite białe Wedle i im podobne. Chwila, ale przecież wygląd to nie wszystko. Dlatego przybliżam nos do powierzchni smakołyku i...

Szlag by to trafił! Gdzie maślany zapach białego Lindta? Aromat niczym, ale to absolutnie NICZYM nie odbiegał od naszych tanich białych czekolad. Porcja waniliny niczym w laczkach z chińskiego sklepu i lekko stęchłe mleko w proszku. No dobra, może przesadziłam. Ale mimo wszystko - jest to zapach diametralnie odmienny od tego, jakim zawsze raczył nas biały Lindt.

Kęs samej warstwy białej czekolady jeszcze bardziej nas dobija. Proszę państwa, to jest przeciętny szajs. Nie mogę w to uwierzyć. Potwornie się zawiodłam. Słodko i tłusto. Zero oznak tej błogiej aksamitności, którą przecież tak bardzo kochałam!!! Dawno żadna czekolada mnie tak nie wkurzyła... Tym bardziej dziwi fakt, że nie ma się absolutnie do czego przyczepić, jeśli chodzi o skład tego feralnego produktu...

Gdyby jeszcze chociaż nadzienie ratowało sytuację... Niestety, również jest przeciętne. Daleko jej do intensywnej, przepysznej mocy kakao, jaką charakteryzowało wnętrze Dark Chocolate Cookie. Ma zbitą konsystencję i wprawdzie wyczuwalne są w nim kakaowe akcenty, ale jest to wszystko totalnie nijakie. No i nie jest tak obfite, jak przedstawia obrazek na opakowaniu...

Nie daliśmy rady zjeść przy kawie wydzielonej dla nas porcji. I to wcale nie jest wina upału. Gdyby czekolada była przepyszna, szamalibyśmy ją z wielkim zadowoleniem nawet w największy skwar. A Choco-Truffel po prostu nas męczyła. Aż nie chce mi się wierzyć, że Lindt zrobił coś tak kiepskiego... Mam nadzieję, że Cafe-Truffel będzie choć odrobinę lepsza...

 Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, pełne mleko w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, wanilina.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 559 kcal.
BTW: 6,2/36/51

poniedziałek, 14 lipca 2014

Heidi SummerVenture Thailand ciemna z liczi, grejpfrutem i sezamem


Heidi SummerVenture Thailand została wylosowana spośród dwóch pozostałych nam tabliczek z letniej kolekcji rumuńskiej firmy. Ta egzotyczna propozycja jawiła się jako bardzo atrakcyjna w niesamowicie upalną niedzielę. Zmęczona po dwóch nocach imprezowania, pragnęłam mocnej kawy i ciemnej czekolady z owocowym akcentem. Dwie noce imprezy? No właśnie, to Thailand przypadło zaszczytne miano pierwszej czekolady, którą jadłam już jako pani MAGISTER INŻYNIER ;).

Po doświadczeniach z Casablancą spodziewałam się, że i ta cieniutka 80-gramowa tabliczka będzie pachnieć niczym perfumeria. Nieco się zdziwiłam, gdy poczułam po prostu... kakao :). To ono dominowało w zapachu, choć sama czekolada zatrważającą zawartością masy kakaowej nie grzeszy - ot, zwykła deserówka 50%. W tle majaczy egzotyka - mamy grejpfrut, ale zdecydowanie mocniej odznacza się specyficzne liczi.

Po przegryzieniu kostki drobinki owocowe są niemal niezauważalne. Nie odróżniają się od kakaowej masy kolorem, są dość mocno scukrzone. Spośród brązu kakao wyłaniają się jedyne jaśniutkie ziarna sezamu, których niestety nie ma zbyt wiele. Dopiero, gdy pozwolimy kęsowi rozpuścić się na języku, możemy dotrzeć do walorów tego smacznego ziarna. Bardzo lubię sezam (paluszki z sezamem zawsze dla mnie wygrywały ;)) i opisywana dziś Heidi wzbudziła we mnie chęć spróbowania czekolady obficie obsypanej z wierzchu sezamem.

Jeśli chodzi o owoce, to w smaku już zdecydowanie dominację przejmuje liczi. Może to zdziwić, gdyż jest go w składzie naprawdę malutko. A jednak, cechuje się smakiem, który trudno pomylić z czymś innym. Myślę, że wrażenia smakowe podkręca jeszcze fakt dodania ekstraktu z liczi jako aromatu. Ciepłe, różane nuty chińskiej śliwki przeważyły nad kwaskowatością grejpfruta, zostawiając go gdzieś w tyle. Też nieco mi tego żal, choć w sumie ciężko byłoby pogodzić w jednej tabliczce dwa tak intensywne i odrębne owocowe smaki - bez szkody dla każdego z nich.

Thailand jest produktem oryginalnym, bardzo specyficznym, gwarantującym nowe doznania smakowe. Nie jest tak ekstremalny jak Casablanca, więc osoby mające obawy przed czekoladowymi eksperymentami ze spokojem mogą sięgnąć po Thailand.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, sezam 1,7%, grejpfrut 1,2% (sacharoza, grejpfrut 43%), liczi 0,6% (liczi 50%, maltodekstryna z kukurydzy), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i liczi.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 580 kcal.
BTW: 9,79/36,77/52,40

środa, 9 lipca 2014

Lindt Creation Citron Frappe mleczna z nadzieniem cytrynowym


Aż dziw bierze, jak długi czas ta niezwykle apetycznie zapowiadająca się czekolada czekała w Magicznej Szufladzie na swoją kolej! Lindt Creation Citron Frappe zakupiłam w Almie wieku temu, gdy jeszcze na żadnym z słodyczowych blogów nie było ni widu, ni słychu o tym produkcie. Jako, że jest to tabliczka o powiększonym formacie (150 g), co jest typowe dla serii Creation, odkładałam ją na domniemany wyjazd do mojegu Ukochanego - aby Teściowa mogła zostać poczęstowana, a przy tym, by nadal pozostało dużo dla nas ;). Praca jednak na tyle mnie zaabsorbowała, że to ciągle On przyjeżdża do mnie. W końcu w niedzielne, nieludzko upalne południe nie wytrzymaliśmy. Citron Frappe powędrowała na chwilę do zamrażarki, a my zaparzyliśmy kawę...

Kocham cytrusowe akcenty w dobrych czekoladach, tak więc byłam przekonana, że Lindt nas nie zawiedzie. To był wręcz pewnik. Wrzucenie tabliczki do zamrażarki okazało się być już w ogóle totalnym strzałem w dziesiątkę. Schłodzona czekolada, po rozwinięciu ze sreberka, jawiła się niczym upragnione ukojenie. Niezwykle odświeżający cytrynowy zapach (cytryna! nie żaden płyn do naczyń) unosił się podczas lipcowego skwaru, doprawiony solidną dawką niewypowiedzianie delikatnego kakao. 

Wgryźć się w dużą, pachnącą słońcem kostkę czekolady... Soczystą kostkę! Przepyszna, aksamitna mleczna czekolada Lindta łamie się pod zębami i rozpościera po podniebieniu anielską rozkosz. Nadzienie również jest aksamitne w swej konsystencji. Nie jest ani za twarde, ani też nie wylewa się na zewnątrz. Jest mięciutkie i gładkie, o jasnocytrynowym kolorze. Z wyraźną kwaskową nutą, bardzo cytrynową. Do tego wszystkiego oczywiście słodycz, wyważona, nienarzucająca się. No i mleczność, maślaność. Bardzo lekka. Tak, doprawdy, środeczek tej czekolady można przyrównać do bardzo dobrej jakości cytrynowego sorbetu.

Lindt wypuszczając Citron Frappe na polski rynek wyświadczył nam prawdziwą przysługę. Nie wahajcie się przed kupnem, gdy zobaczycie tą tabliczkę w sklepie. To naprawdę świetna propozycja na lato. No i ta genialna mleczna czekolada... :)

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, laktoza, cukier inwertowany, syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego 2%, sorbitol, bezwodny tłuszcz mleczny, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt słodowy jęczmienny, naturalne aromaty.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 150 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 525 kcal.
BTW: 5,2/29/59

sobota, 5 lipca 2014

Lindt Milchshake Brombeer mleczna z nadzieniem jeżynowym i mlecznym


Jak już wspominałam w notce opisującej Lindt Milchshake Banane, kolekcja Milchshake była serią bardzo przeze mnie poszukiwaną i pożądaną. Kiedy w końcu postanowiłam zakupić dwie wchodzące w jej skład tabliczki, dostępne na Allegro - moje oczekiwania były wysokie. Milchshake Banane nieco mnie zaskoczył, zaś Milchshake Brombeer było bardzo obiecujące. Już same ilustracje na opakowaniu mocno rozbudzały wyobraźnię...

Jeżyny to owoce, które darzę szczególnym uczuciem. Rzadko kiedy do kupienia jako świeże, jędrne owoce - jak już, to w odstraszającej cenie. Dlatego tak wyraźnie pamiętam chwile, gdy udawało mi się znaleźć krzewy jeżynowe gdzieś na miedzach, podczas spacerów tam, gdzie nogi poniosą. Nieziemsko aromatyczne, dzikie. Zaś w moim ogrodzie, z roku na rok coraz bardziej rozrastają się pędy jeżynomaliny. Pyszna, kwaskowata - jest pewną namiastką stuprocentowych jeżyn.

Dlaczego dziś z Magicznej Szuflady postanowiliśmy wyjąć akurat tą czekoladę? Przyczyna je prosta - nasze wspólne śniadanie. Kakaowa owsianka z JEŻYNOMALINAMI, gruszką, cynamonem, musem jabłkowo-śliwkowym, serkiem homogenizowanym, migdałami, orzechami laskowymi i pekan. No, Lindt Milchshake Brombeer potem po prostu sama wpadła nam do rąk ;).

I muszę Wam powiedzieć jedną rzecz. Chyba się starzeję. Gdybym jadła tą czekoladę z rok temu - jęczałabym przy niej w niebogłosy z rozkoszy. Tymczasem - owszem, wzbudziła we mnie pozytywne odczucia, ale fajerwerków nie było.

Zacznijmy od zapachu. Tak, dobrą mleczną czekoladę Lindta można wyczuć z kilometra. Przez jej charakterystyczny, niezwykle przyjemny aromat - przebija się wyraźny akcent owoców leśnych. Jednakże jedynie przez zmysł węchu ciężko byłoby zidentyfikować tutaj samą jeżynę.

Warstwa czekolady mlecznej otaczająca nadzienie jest dość gruba i naprawdę smaczna. Delikatna, nieprzesłodzona, harmonijnie łączące zalety kakao i mleka. Jeśli skupić się na wnętrzu, to hmm... Niestety, tak jak w przypadku Milchshake Banane, mamy tu sporo tłuszczu roślinnego, co niechybnie należy traktować jako wadę. Dolna część nadzienia (mleczna), jest lekko tłustawa, bez maślanego posmaku, ale bez nieprzyjemnych akcentów. Górna warstwa ma atrakcyjną fioletową barwę i rzeczywiście kryje w sobie drobinki jeżyn. Ta część nadzienia mogłaby być bardziej obfita. Mam wrażenie, że w porównaniu do wersji bananowej - nieco jej poskąpiono. Jest ona natomiast lekko kwaskowata, bardzo odświeżająca - i już dość wyraźnie można tu zidentyfikować jeżyny. Wiadomo, że nie będzie to to samo, co owoce zjadane wprost z krzaka... Ale jest ok, nie ma sztuczności.

Mimo wszystko, brakowało tu prawdziwego kopa. Tak, jak obrazki na opakowaniu zostały przygotowane z największą starannością, mającą pobudzić nasz apetyt - tak sama czekolada mogłaby być bardziej dopracowana. No, może nie czekolada - lecz nadzienie. Tutaj warto przytoczyć opinię mojego Ukochanego, która mnie zszokowała - Milchshake Brombeer koniec końców wydawała mu się być nieco za słodka! Niesamowity dowód na to, jak bardzo zmieniają się nasze gusta. Moim zdaniem, za słodko nie było. Przede wszystkim, było za mało nadzienia jeżynowego, a mleczność białej warstwy mogłaby być wyższego gatunku (przydałby się tłuszcz mleczny).  Oj, czyżby Lindt powoli zaczynał mieć problemy z tym, by sprostać moim wymaganiom? :P

Skład: cukier, olej palmowy, pełne mleko w proszku 14%, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, cukier inwertowany, syrop glukozowy, jeżyny 3%, mleko skondensowane 1%, skoncentrowany sok cytrynowy, odtłuszczone mleko w proszku 1%, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, pektyny, sorbitol, wanilina, ekstrakt słodu jęczmiennego.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 564 kcal.
BTW: 4,8/21/50