niedziela, 30 sierpnia 2015

Alpen Gold ciemna 44%



 Wróciłam z urlopu cała i zdrowa, bogatsza o wiele nowych doświadczeń. Chyba nic nie wzbogaca człowieka i nie poszerza horyzontów tak jak podróże. Niemalże cały wrzesień będzie na moim blogu miesiącem stopniowego relacjonowania naszej wyprawy, dla którego tłem będą zabrane ze sobą w podróż czekolady. Tak, tym razem to czekolady będą jedynie tłem. Tabliczki wzięte na urlop były typowymi dosładzaczami, o których ciężko mi już pisać elaboraty - zwłaszcza w obliczu relacji z wyprawy. Myślę jednak, że czytelnicy żądni na moim blogu bardziej popularnych i powszechnie dostępnych marek czekolady będą zadowoleni z najbliższych wpisów - zdominują je Lindt, Ritter Sport i Studentska, pojawi się także Toblerone.

Dziś na blogu pojawia się Alpen Gold - marka z rodziny Mondelez, znana przede wszystkim z przereklamowanych Nussbeiser, hejtowana przeze mnie ze względu na coraz to gorszy skład swoich tabliczek (coraz mniej kakao, coraz więcej tłuszczy roślinnych, mnóstwo chemicznych dodatków). Dziś opisywana deserówka o 44% zawartości kakao nieco wyróżnia się na tle całej rodziny wad marki Alpen Gold. Wprawdzie mamy tu dwa emulgatory i etylowanilinię, ale nie dosypano kakao w proszku, a zamiast margaryny posłużono się o wiele wdzięczniejszym masełkem. Nie jest to jednak tabliczka wypuszczona na rynek polski, przez co może zrzednąć Wam mina. No właśnie... Przecież ja jeszcze nie zdradziłam, gdzie tak właściwie mnie wywiało na urlop!

Byłam w Armenii. Z Warszawy polecieliśmy do Gruzji, a stamtąd autem dostaliśmy się do Armenii. Dwa tygodnie eksplorowania tego przepięknego, górzystego kraju to zdecydowanie za mało! Opiekował się nami górski przewodnik, mieszkaniec Erywania - i to u niego w domu spędziliśmy większość nocy. Poza tym - z noclegami czekały na nas górskie schroniska i namiot. Ale o tym później... W końcu obiecałam, że cały wrzesień będzie poświęcony relacjom z tej wyprawy!

Na opakowaniu dziś opisywanej tabliczki widnieją napisy w językach: rosyjskim, kazachskim, gruzińskim i ormiańskim - stąd moja wiedza, na jakich rynkach można spotkać tą tabliczkę. Nie wiem, czy aktualna polska oferta Alpen Gold zawiera pełną tabliczkę deserową - jeśli posiadacie takie informacje proszę o cynk. Alpen Gold jest generalnie bardzo popularną marką w erywańskich sklepach - na czele z Nestle. Nawet Milkę spotykałam relatywnie rzadko (za to tak pożądane przez wielu z Was Snickersy z masłem orzechowym oraz Rockin' Nut Road często widywałam przy kasach).

Ormiańska oferta Alpen Gold znacznie różni się od tego, co spotykamy w polskich sklepach - w Armenii na porządku dziennym była biała tabliczka z migdałami i kokosem, czy też mleczna z ciasteczkami i żelkami. Zupełnie innym tematem do rozważań jest ormiańska fabryka słodyczy Grand Candy - ale o niej rozpiszę się innym razem. Nastąpi to przy okazji recenzji trzech czekolad z Grand Candy, które dostałam w prezencie od naszego przewodnika - gdy tylko dowiedział się o mojej czekoladowej pasji. Jak możecie się domyślać - tej Alpen Gold również nie kupiłam sama. Dawno już przeszła mi mania zbieractwa wszystkiego, co nieznane (chociaż ormiańskiej zielonej lemoniady z estragonu musiałam spróbować!).

Warto napomknąć o innych ciekawych produktach jakie spotkałam w erywańskich sklepach. Zaskoczył mnie pyszny 100% sok z granatu, a także konfitury z morwy oraz młodych orzechów włoskich. Bardzo popularne są przetwory z dzikiej róży oraz z derenia. Urzekł mnie fakt możliwości zakupu różnych odmian ziarnistej kawy na wagę praktycznie na każdym kroku - u nas jest to do zrobienia jedynie w specjalistycznych sklepach, a w Erywaniu możliwe w najmniejszym sklepiku! Kolejnym zaskoczeniem było częste spotykanie na sklepowych półkach eksportowanych słodyczy Mieszko i Baron (szkoda, że Ormianie mają możliwość wypróbowania akurat tych polskich marek...), a także napoje Leon z Hortexu. 



 Deserową Alpen Gold poczęstował nas nasz gospodarz zaraz po przybyciu do Erywania. Podana w towarzystwie jabłek i brzoskwiń oraz słodkiej gotowanej kawy (ah, tęskniłam za moją dużą, mocną, czarną i gorzką kawą), była pierwszą okazją do rozmowy. Ledwo tknięta tabliczka pojechała z nami do schroniska nad jeziorem Kari, położonego obok częściowo opuszczonego ośrodka badającego promieniowanie kosmiczne - a wszystko to u stóp najwyższej góry Armenii - Aragac. Jej najtrudniejszy i najwyższy północny szczyt ma 4090 m n.p.m. i był naszym pierwszym (i najważniejszym) celem podczas wyprawy. Pozostała część tabliczki została skonsumowana gdzieś przy kolejnych śniadaniach i kolacjach nad Kari, w towarzystwie arbuzów i fig. Pisałam kiedyś, że nie przepadam za arbuzami i figami? Cofam to wszystko. Nic, co znajdziemy w naszych sklepach nie równa się świeżym i soczystym arbuzom oraz figom, wprost z ormiańskich upraw. W tym miejscu chciałam też przeprosić za fatalną jakość zdjęć tej czekolady - wykonywanych o dziwnych godzinach przy dziwnym świetle.

Jaka była deserowa Alpen Gold, dedykowana na wschodni rynek? Na pewno smaczniejsza od naszej słynnej wedlowskiej Jedynej... Co było w niej lepszego? Cóż, dla mnie odpowiedź jej prosta - brak kakao w proszku automatycznie procentuje in plus, ratuje przed sztucznawą szorstkością i proszkowatością. Wątpię, aby surowce kakaowe były w Alpen Gold górnolotnej jakości, ale dodatek tłuszczu mlecznego umiejętnie poprawia sytuację. Sprawia, że czekolada miło rozpuszcza się w ustach, roztaczając w nich słodkawo-kawową otoczkę. Co więcej? Właściwie, to nic więcej... To było proste, przyjemne, nie skłaniające do głębszych refleksji - ale też żadne wady nie wysuwały się na pierwszy plan. Zresztą, jak tu rozwodzić się nad banałem Alpen Gold stojąc w cieniu wielkiej góry... Relacja ze zdobywania Aragacu już w następnym wpisie. Tymczasem dwa kadry z potwornie upalnego Erywania. Niestety na żadnym ze zdjęć nie udało się naszym aparatem uchwycić, jak monumentalnie góruje nad miastem Ararat... Ale wystarczy, że wpiszecie Erywań w google i już będziecie wiedzieć, co mam na myśli...


Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu, wanilina.
Masa kakaowa min. 44%.
Masa netto: 90 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 510 kcal.
BTW: 5,3/29,5/55,5


czwartek, 27 sierpnia 2015

Zotter HimbeerBlut ciemna nadziewana galaretką z krwawnika i malinowo-krwistym ganaszem


Nie boję się eksperymentów. Może nie we wszystkich dziedzinach życia, ale patrząc ogólnikowo i pobieżnie - jednak się nie boję. Na pewno zaś nie lękam się eksperymentowania z czekoladą, a wręcz ochoczo przyklaskuję takim wariacjom. Z tego powodu, co jakiś czas na moim blogu możecie spotkać ekstremalnego dziwaka zaklętego w tabliczkę. Na przykład - niedawno opisywany Zotter z pstrągową pianką, który okazał się być dla mnie nie lada gratką. Gdy tylko spostrzegłam, że mój ulubiony Zotter wypuścił na rynek czekoladę z... krwią, od razu wiedziałam, że muszę jej spróbować (koniec końców stało się to dzięki Czekolady Zotter Polska).

Eksperymenty Zottera nie są wymyślnym widzimisię starszego gościa, któremu od dobrobytu się w głowie poprzewracało. Za każdą próbą stworzenia czegoś nowego i oryginalnego idzie niebywała rzetelność wykonania, wysoka jakość składników, a także... idea. Krew w czekoladzie od Zottera to nie jest marna prowokacja, pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Uprzedzając falę kontrowersji, Zotter tłumaczy, dlaczego postanowił stworzyć HimbeerBlut.

W wolnym tłumaczeniu (baaardzo wolnym), robi to tak: "HimbeerBlut powstała po prostu dlatego, że chcę kwestionować pewne granice tolerancji i wartości moralnych. Dlaczego przemysłowa hodowla zwierząt jest tolerowana, a kilka kropel krwi w czekoladzie to skandal? Zadaję sobie to pytanie: co jest bardziej skandaliczne? Stworzyliśmy świat organicznej hodowli w naszym Jadalnym Zoo, gdzie żyją najróżniejsze gatunki zwierząt - odpowiednio na świeżym powietrzu, malowniczo i prawdziwie. W ekorestauracji nasi goście mogą korzystać z żywności ekologicznej, która pochodzi bezpośrednio z naszych łąk i ogrodów. Krew w ogóle nie jest dla mnie obrzydliwa, jako dla zjadacza mięsa. Nie, to w rzeczywistości bardzo cenna substancja, która nie powinna być niepotrzebnie zmarnowana. To jest nasze holistyczne podejście i ludzie powinni ponownie stać się świadomi holistycznego wymiaru. Skąd pochodzi moje jedzenie i co za tym stoi?"



Z wykształcenia jestem zootechnikiem, stykanie się z hodowlą zwierząt to moja codzienność - i w pełni zgadzam się z ideą Zottera, traktując ją jako słuszną. Najważniejsza jest dla mnie świadomość tego co jemy - wybierając np. jaja z hodowli klatkowej lub ekologicznej wiedzmy, czym się różnią i z czym w ogóle związana jest produkcja jaj. Podejmujmy wybory świadomie, nie będąc przy tym heretykami. Zotter, przybij piątkę! Cieszę się, że trochę krwi od Twoich zwierzaków mogło trafić do mojej HimbeerBlut, zamiast do utylizacji. Na szczęście krew poubojową można wykorzystywać też w inne sposoby, przez co w rzeczywistości rzeźnej nie jest ona produktem w 100% zbytecznym i odpadowym.

Do degustacji HimbeerBlut przystąpiliśmy w popołudnie po naszych poprawinach, uskutecznianych w poznańskim multitapach piwnych do piątej rano. Krwista czekolada na znak zacieśnienia więzów krwi ;). Poza tym, zmyślny udział krwawnika w tej czekoladzie (brawo Zotter!), również bardzo przypasował do sytuacji. Krwawnik jest wszak bardzo aromatycznym ziołem o wielu dobroczynnych właściwościach - swoją nazwę nie zawdzięcza jedynie barwie kwiatów (choć w zasadzie tylko odmiany ogrodowe są intensywnie czerwone, odmiana dzika ma kwiaty białe). Jedną z funkcji tego gorzkiego zioła jest pobudzanie krążenia krwi (a przy tym działanie przeciwkrwotoczne), a także regulacja cyklu miesiączkowego i łagodzenie kobiecych dolegliwości. Jakże idealna czekolada na pierwszy dzień menstruacji! ;)



Pomimo upałów, nasza tabliczka trzymała się całkiem nieźle. Po jej rozpakowaniu dojrzeliśmy gładziutką, ciemnobrązowową taflę. Dopiero po podzieleniu na dwie części i percepcji dotykiem zaczęła poddawać się naporowi gorąca. Nie przeszkadzało to jednak w owocnej degustacji. HimbeerBlut pachnie bardzo nietypowo: barrrdzo ziołowo, wręcz leczniczo. Identyfikujemy koper, tymianek i kminek, mając przy tym skojarzenia z orientalnością oraz wonią sklepów z przyprawami w Marrakeszu. Spod wyrazistej przyprawowości i niemalże pikantności aromatu, nieśmiało przebąkuje kremowa ciemna czekolada wraz ze swoim kakaowym bogactwem.

W przekroju widzimy grubą warstwę pięknej ciemnej czekolady o 70% zawartości kakao, która okala występującą na spodzie i u góry tabliczki warstwę ganaszu krwisto-malinowego, o barwie bordowo-brązowej. Po środku soczystością urzeka ciemnoczerwona galaretka z krwawnika (u Kimiko zdjęcia HimbeerBlut wyszły chyba bardziej reprezentatywne, pewnie jadła ją w mniejszym skwarze niż ja). Jak zwykle dopada mnie chwila zawahania - najpierw spróbować wszystkich warstw naraz, czy rozdzielić się od siebie? Ostatecznie, w pierwszej kolejności przegryzam się przez całość.



Najpierw wyczuwamy mega soczyste, kwaskowato-słodkie, autentyczne maliny. Eksplozję naturalnego owocowego smaku szybko detronizuje szalona przyprawowość, która wręcz gryzie w gardło. Szczególnie wyraźnie dochodzi do głosu tymianek, z pewną octową oraz kminkową sugestią. Takie akcenty ukryte w miękkim i gładkim ganaszu, zawierającym w sobie również nuty mleczne i migdałowe, wprowadzają kubki smakowe w niemałe zdziwienie. Po przebiciu się przez ten nietypowy ganasz natrafiamy na dość miękką galaretkę - zdecydowanie bardziej kruchą i plastyczną niż chociażby w Elderflowers. Ma ona w sobie sporo nietypowej goryczki podkręcającej tylko chwilę wcześniej wyczuwaną przyprawowość, a przy tym niesie ze sobą specyficzną rześkość. Po tych szalonych wrażeniach, robiącym papkę z mózgu, nagle usta zalewa przeogromna rozkosz ciemnej czekolady. Jest ona wybitnie kremowa jak na 70% kakao, słodko-kawowa, również ziołowa - ale w sposób delikatny. Bosko rozpuszcza się w ustach i sprawia, że totalnie się w nią zapadamy. Przynosi ulgę dla zmysłów skołatanych niecodziennym nadzieniem.

 Całość przypomina mocnoczekoladowe, pulchno-miękkie ciasto otoczone malinowym gęstym sosem, nietypowo przyprawione. Przyglądając się wszystkim warstwom po kolei, zauważamy jakże ciemnokrwista jest dusza tej czekolady. Absolutnie nie jest ona orzeźwiająca, ale też nie przytłaczająco ciężka. Swoją naturą kojarzy się z jesienią, nieuchronnie przechodzącą w wietrzno-wilgotną słotę. Błotnistość wyłaniająca się z tych wszystkich warstw rzeczywiście może budzić skojarzenie z krwią - gęstą, jeszcze wrzącą, aczkolwiek powoli zastygającą.


Krew w HimbeerBlut stanowi 2% całości i nie jest ona wyczuwalna w sposób dosadny i bezpośredni. Tak jak w Pink Coconut And Fish Marshmallow, Zotter bawi się z nami za pomocą gry konsystencji, kolorów i doboru przypraw. Poprzez doprawienie tymiankiem i kminkiem tak miękkiej, malinowo-mleczno-migdałowej masy - uzyskujemy nietypowy metaliczno-aptekarski posmak. Dodatkowo podkręcany jest on jeszcze gorzkawym krwawnikiem. Również miękka galaretka krwawnikowa to nie tylko zabawa konsystencją, barwą i smakiem, ale i ideą. W tym miejscu pragnę uspokoić antyfanów kminku - przyprawa ta nie jest tu wyczuwalna tak dosadnie jak np. w pieczywie czy kapuście doprawionej kminkiem. Najwyrazistsza jego nuta przepada w bogactwie występujących tu smaków, podrasowując jedynie krwiste skojarzenia.

Mój Ukochany uznał, że Zotter mógł się jeszcze bardziej popisać, jeszcze bardziej uplastycznić krew. Podczas degustacji nieustannie poszukiwał smaku krwi, jaki czuł w ustach po młodzieńczych bijatykach - czy też po prostu po przegryzieniu wargi. Twierdził, że tutaj było tego za mało. Jestem innego zdania. Zotter w tej krwistej kontrowersji znalazł równowagę, postawił na moc niedopowiedzeń i skojarzeń. Gdy dziś patrzę na zdjęcia przekroju HimbeerBlut to aż się wzdrygam, gdyż przypomina mi rozszarpaną ranę wypełnioną na wpół skrzepniętą krwią. Wspomnienie konsystencji HimbeerBlut rozpuszczającej się w ustach z całą tą swoją dziwaczną ziołowością sprawia, że  posądzam siebie o wampiryzm. Natomiast błogo orgazmiczna ciemna czekolada prowadzi nas nie tyle do nieba, co do krwią płynącą piekielnej krainy.

To czekolada na raz, eksperyment doświadczalny, skłaniający do refleksji, produkt ideowy. Warto spróbować, przekonać się na własnym podniebieniu. W HimbeerBlut mnóstwo jest niebezpieczeństwa, a przy tym tyyyle rzeczywistości. Idea stworzenia tej czekolady dotyka przecież każdego dnia, gdy stajemy przed wyborem naszego pożywienia, gdy czujemy się czymś obrzydzeni, gdy coś bezmyślnie deklasujemy i wyrzucamy. A przecież warto na to wszystko spojrzeć kompleksowo, z góry. Dziękuję Zotterze za HimbeerBlut.


Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, puree z krwawnika 8%, syrop glukozowo-fruktozowy, mleko, migdały, suszone maliny 2%, krew 2%, masło, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat cytrynowy, jabłkowy ocet balsamiczny, pektyna jabłkowa, koncentrat z jeżyn, lecytyna sojowa, sól, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana), kminek, wanilia, olejek tymiankowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 437 kcal.
BTW: 5,2/27/41


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Willie's Cocoa El Blanco Venezuelan 00 biała 36%

 

Gdy jakiś czas temu po raz enty przeglądałam internetowy sklep Sekretów Czekolady, moją uwagę przykuły eleganckie, a przy tym proste opakowania marki Willie's Cacao. Jak się okazało, oferta tej brytyjskiej manufaktury to nie tylko kuszące czyste tabliczki single-origin, ale również rozmaite wariacje na temat czekolad z dodatkami. Zresztą, co ja się będę tutaj produkować, skoro Willie's Cacao posiada przepiękną stronę internetową. Zapoznacie się na niej nie tylko z ofertą firmy, ale i z historią pasji właściciela firmy - Willie Harcourt-Cooze. Oprócz tego: garść cennych informacji o historii i tworzeniu czekolady, świetna mapa aromatów czekolad single-origin, a także... zbiór czekoladowych przepisów. Koniecznie zajrzyjcie na tą witrynę, zaczytując się w nią można przepaść na dłuższy czas - jest naprawdę urokliwa. Polecam!

 Gdy w końcu zdecydowałam się złożyć zamówienie w Sekretach Czekolady, pomimo mojej coraz to silniejszej chęci do eksplorowania świata ciemnych czekolad single-origin - mój wybór co do Willie's Cacao był oczywisty. Zdecydowałam się na białe cacuszko, o którym wspominałam już przy recenzji Vivani z chili. Biała czekolada w ofercie tej marki to kolejny niezbity dowód na to, że traktowanie białych pereł jako NIECZEKOLADY jest dla nich bardzo krzywdzące. Zwłaszcza, gdy przyjrzymy się składowym naszego El Blanco.


 Wprawdzie El Blanco nie zawiera aż 39% tłuszczu kakaowego tak jak biała Vivani z wanilią, nad którą zachwycały się Kimiko i Czoko. Posiada go jednak jedynie o 3% mniej, co i tak sprawia, że jest bogatsza w masę kakaową (nie miazgę!) od niejednej czekolady mlecznej. I tak, masło kakaowe stoi tutaj na pierwszym miejscu w składzie. Nie jest to jednak byle jaki tłuszcz kakaowy, o nie! Właściwie można uznać, że El Blanco to biała single-origin. Tłuszcz kakaowy użyty do jej wykonania pochodzi z ziaren odmiany Trinitario wyhodowanych w wenezuelskim regionie Barlovento. Mleko w proszku występujące w składzie na drugim miejscu pozyskane zostało od krów na brytyjskich farmach, zaś plasujący się na trzecim (i ostatnim!) miejscu cukier trzcinowy pochodzi bodajże z Guadelupy. Obecnie na opakowaniach nie ma takiej informacji, jednak przeglądając dawne recenzje El Blanco w sieci doszukałam się właśnie takiej informacji. Być może dziś do produkcji El Blanco używany jest inny cukier trzcinowy, dlatego nie traktujcie tego jako pewnika.

Nie mniej jednak, El Blanco to unikat wśród bieli. To tylko trzy składniki uformowane w mały gruby kwadracik. Willie w żaden sposób nie poszedł tu na łatwiznę, ba - rzucił się na głęboką wodę. El Blanco zostało bowiem wykonane bez dodatku lecytyny sojowej. Nic tutaj nie jest na siłę emulgowane - to wręcz pierwotna biała czekolada. Kolejnym fenomenem jest brak zastosowania wanilii. Owszem, prawdziwa wanilia jest cennym i smakowitym dodatkiem w czekoladach, jednakże w tak surowej białej czekoladzie mogłaby być czynnikiem korygującym ewentualne wady produktu. Tutaj nie ma szansy na takie udogodnienie. Trio masła kakaowego, mleka oraz cukru trzcinowego musi zagrać idealnie - bez suflera, playbacku i korekcji dźwięku. I to zagrać nie z byle jakiej okazji, bo... na moim ślubie. 

 

Tak, dobrze czytacie. Upatrzyłam sobie El Blanco właśnie po to, by zdegustować ją wraz z moim Ukochanym do kawy pitej o poranku w dniu naszego ślubu. Na szczęście mogliśmy stworzyć nasz ślub takim, jaki sobie wymarzyliśmy, więc w ten dzień nie musiałam być od świtu strojona w białe falbany i zdobiona perfekcyjnym makijażem. O umówionej godzinie nie przyjeżdżała po nas biała limuzyna ani kareta zaprzężona w siwe andaluzy, aby zawieźć nas pod zabytkowy kościółek (co to by była za herezja!), z którego tłum gości dosłownie by się wylewał. Do urzędu zabraliśmy się wraz z ósemką gości dwoma samochodami, a ubrana byłam w czekoladową sukienkę kupioną dzień wcześniej w sklepie z używaną odzieżą. Nie mieliśmy obrączek, bo i tak byśmy ich nie nosili, a na kameralnym obiedzie po każdy mógł zamówić sobie co chciał z głównego menu restauracji. "Wesele" i "poprawiny" odbyły się w jeszcze bardziej kameralnym gronie w poznańskich piwnych multi-tapach. Skoro nic na naszym ślubie nie było niewinnie i czysto białe, to przed warto było chociaż zjeść białą czekoladę. Oczywiście wyjątkową.

 Śliczny zgrabny kartonik kryje w sobie również bardzo ładne i proste złotko. Po jego rozcięciu naszym oczom ukazała się niepodzielona na kostki gruba biała tafla. Jedynym zdobieniem było wyrzeźbione w centralnej części tafli logo Willie's Cocoa (znajdowało się ono tylko na wierzchniej stronie). Wygląd tabliczki jest prosty i bardzo estetyczny. Małe dzieło sztuki, które swym zewnętrznym nieprzekombinowaniem skłania do głębokiej kontemplacji przy badaniu pozostałymi zmysłami.



Podzielilśmy taflę na dwie równe części, po czym z wielkim zaciekawieniem zaciągnęliśmy się zapachem El Blanco. Doznaliśmy szoku. Węch zwariował. Wszystko to, co dotąd wydawało się być zapachem dobrej białej czekolady - runęło. Gdybym dostałam El Blanco do powąchania jako zagadkę, z zawiązanymi oczami - nigdy bym nie odgadła, że to biała czekolada! Uderzył nas bardzo bogaty bukiet aromatów - kwiatowych, kawowych, lekko tytoniowych. Śmietankowe i waniliowe nuty tylko przebrzmiewały w tle. Obstawiałabym, że to dobrej jakości czekolada z zawartością kakao na poziomie ok. 60%. Naprawdę!

Tabliczka łamie się łatwo i w bardzo specyficzny sposób, niczym tafla twardego tłuszczu kakaowego - lekko topiąc się w palcach. Kęs umieszczony w ustach bardzo prędko zalepia buzię, robiąc to z ogromną mocą. Konsystencja jest zupełnie inna niż w białych czekoladach, a mianowicie mazisto-szorstka i mocno tłusta (ale jest to zdecydowanie przyjemna tłustość). Szczelnie oblepia kubki smakowe pierwotną niby-gładką mazią, atakując je szokującym jak na białą czekoladę bogactwem. Węch już zwariował, teraz szaleje zmysł smaku.

To tak, jakbyśmy wwąchiwali się w bukiet złożony z mnóstwa gatunków polnych i ogrodowych kwiatów, nasyconych słońcem i ciepłym letnim deszczykiem. Następnie do gry wchodzi tłuste, tak bardzo naturalne mleko, ze swoją specyficzną słodyczą. O tak, słodycz w tej czekoladzie jest wyraźna, bardzo miła - ale absolutnie nie można tu mówić o jakimkolwiek przesłodzeniu. Słodycz jest bardzo wyważona, delikatna, czuła. Wraz z odczuciem mlecznej słodkości przychodzi wanilia, której przecież i tak nie ma w składzie. Czujemy tłustość domowej śmietany i świeżo ubitego masła - które są tyle gładkie, ile jeszcze szorstkie i surowe.

Dalej pojawiają się jakby ciemniejsze nuty, choć w połączeniu z wszystkim tym, co odnaleźliśmy tu wcześniej - wydają się być bardzo świetliste. Czujemy las - ściółkę o przypalono-wilgotnym tytoniowym odcieniu, mech, igliwie, korę, wiatr hulający radośnie pomiędzy gałęziami pełnymi jędrnych liści. Potem znów powraca łąka pełna polnych kwiatów i nieco przesuszonej słońcem trawy - by lawirować w stronę czerwonych owoców: jarzębiny, dojrzałej czerwonej porzeczki i... a któż by nazwał, co tam jeszcze było. Ba, w końcu cukier trzcinowy też nadaje tutaj dodatkowego bogactwa, tak jakby subtelnie orzechowego.

El Blanco to niespotykana w innych białych czekoladach dzikość i świeżość. To tabliczka, którą bez problemu można degustować wraz z ciemnymi single-origin, zupełnie im nie urągając. To 100% czekolady pomimo braku miazgi kakaowej. Niezwykle naturalna, niespotykanie bogata - klasyczne białoczekoladowe nuty manewrują tutaj gdzieś w tle, dając wyjść na pierwszy plan kwiatom, liściom, owocom... 


Jednym zdaniem - El Blanco jest niezbitym dowodem na to, jak ogromne znaczenie ma jakość TŁUSZCZU KAKAOWEGO. Starannie wyselekcjonowany, odpowiednio traktowany - niesie ze sobą całe mnóstwo nut, które z pewnością odnalazłabym w ciemnej czekoladzie stworzonej z kakao z wenezuelskiego Belovento. Bez cienia wątpliwości stwierdzam, iż moje podniebienie jest dumne z tego, że poszło do ślubu ubrane w piękną suknię z El Blanco.

Skład: tłuszcz kakaowy 36%, mleko w proszku 34%, surowy cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 612 kcal.
BTW: 8,6/45,7/41,3

piątek, 21 sierpnia 2015

Zotter Cherries and Almonds biała karmelowa z nadzieniem wiśniowym i migdałowym

 

 W dotychczasowych rozważaniach na temat zotterowskiej serii Spring Specials mogliście się przekonać, jak wiele sprawiła mi ona przyjemności. Wakacyjne tabliczki, które zakupiłam dzięki Czekolady Zotter Polska - za każdym razem odkrywały przede mną inną twarz lata. Muszę przyznać, że na Cherries and Almonds czekałam jednak z wyjątkowym utęsknieniem. Raz, że polewę stanowi w niej biała karmelowa czekolada, której boskość poznałam już w Zotter Namaste India. Dwa, że połączenie migdałów i wiśni wydaje mi się czymś idealnym. Migdały występują w moim jadłospisie przez cały rok i jestem ich wielką fanką, natomiast wiśnie to dla mnie prawdziwe królowe lata. W ogrodzie mam trzy stare drzewa wiśni i gdy owoce już dojrzeją, dzień w dzień na śniadanie wcinam mocno kakaową owsiankę z dodatkiem orzechów oraz całej fury wiśni. To dla mnie smak lata, kojarzący mi się niezwykle pozytywnie. A należę do osób, które wiśnie kochają milion razy mocniej od czereśni.

 Grafika na opakowaniu wyszła jak zwykle spod rąk Andreas H. Gratze - ten kolaż naprawdę przykuwa wzrok, urzeka. Kobieta o wiśniowych włosach poddaje się atakowi wycinanek w kształcie migdałów. Zdecydowanie wolę takie obrazy, niż niezidentyfikowane wzorki chociażby na opakowaniu Miraculous Chokeberry. Szkoda tylko, że na odwrocie mojego egzemplarza Cherries and Almonds umieszczono nalepkę z tłumaczeniem składu zupełnie innej czekolady, a mianowicie Cherries with Vanilla. Swoją drogą, to bardzo ciekawie zapowiadająca się czekolada (ten przekrój!) i na pewno muszę ją mieć.


Po rozpakowaniu naszego cacuszka urzeka nas jego przepiękna karmelowa barwa. Od razu przypomniałam sobie zapierającą dech w piersiach Namaste India. W zapachu jednak Cherries and Almonds to zupełnie inna bajka - w końcu wnętrze tej czekolady jest diametralnie inne od biało-karmelowej poprzedniczki. Tutaj woń jest bardzo delikatna, nienarzucająca się. Wyczuwamy świeżość owoców, ale jest ona przytłumiona specyficzną mydlanością, wywodzącą się z połączenia wanilii, mleka, tłuszczu kakaowego, karmelu i migdałów. Zapach sugeruje, że będzie to kompozycja bardzo spokojna.

Przekrój tabliczki jest piękny. Gruba warstwa białej karmelowej czekolady okrywa gładki nugat migdałowy, leżący na również bardzo gładkim wiśniowym musie. Wtopienie się zębami we wszystkie warstwy na raz jeszcze mocniej przeświadcza nas o gładkości i spokoju, jakie płyną z Cherries and Almonds. Biorąc kęs do ust po prostu zatapiamy się w miękkości, subtelności, aksamicie. Wszystkie warstwy tej czekolady mają jednolitą strukturę, co jest dość unikalne w wielowarstwowych Zotter Handscooped. Wszystko jest absolutnie bosko miękkie, przypomina najdelikatniejsze świeże ciasto. To jest jak miłe przebudzenie się w letni poranek w pachnącej słońcem i czystością mięciutkiej pościeli. Miękko, miękko, miękko! Mięknę!



Następnie rozpracowujemy marcepan, a właściwie nugat migdałowy. Tak, to jest bardziej trafna nazwa - bowiem tak delikatnego marcepanu nie znaleźć można nigdzie. Nugat jest zaskakująco kremowy, nieprzesłodzony i zupełnie niemarcepanowy - także przez wzgląd na brak nuty spirytusowej. Indywidualność migdałów została tu zachowana w 100% i przeistoczona w idealnie gładki krem. Absolutnie nie ma tu surowości i szorstkości, jaka pojawiła się chociażby w nugacie sezamowym w Goji Berries in Sesame Nougat. W Cherries and Almonds mamy zupełnie inny nugat niż ten, jaki odnalazłam w Zotter Nougsus Almond Nougat.

Dalej przechodzimy do obfitej warstwy wiśniowej. Ojejku... To smak prawdziwych, cierpko-słodkich, dojrzałych, nasyconych słońcem wiśni. Nie uderza kwaśnością, a uwodzi delikatną słodyczą. Jeśli dotąd wiśnie w słodyczach kojarzyły Wam się tylko z alkoholowymi, przearomatyzowanymi nadzieniami - to Cherries and Almonds wywróci Wasze wyobrażenia do góry nogami. Nigdy dotąd nie przypuszczałam, że wiśnie mogą zostać zaklęte w tak subtelny twór.

Cóż tu więcej pisać. Odmieńce słowa gładkość i delikatność przez wszystkie przypadki, znajdźcie dla nich wszystkie synonimy - to jest właśnie opis tej przepysznej czekolady. To rozkoszne połączenie jest niczym wymarzone wykwintne ciasto. Mega gładkość przepięknych i jakże prostych warstw, zero przekombinowania i przesłodzenia. Można by tego zjeść ogromne ilości, tak lekka wydaje się być Cherries and Almonds. Esencja letniego spokoju, dotykanie płatków kwiatów, gładka pościel, ciepły drobny piaseczek, głaskanie. Po prostu mmmmmmmmmmmmmmmmmmm....


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, migdały 8%, wiśnie, syrop glukozowo-fruktozowy, koncentrat wiśniowy 3%, odtłuszczone mleko w proszku, suszone wiśnie 3%, słodka serwatka w proszku, pełen cukier trzcinowy, masło, lecytyna sojowa, sól, wanilia, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana), cynamon, olej z gorzkich migdałów, płatki róż.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 524 kcal.
BTW: 6,3/35/44


wtorek, 18 sierpnia 2015

Manufaktura Czekolady ciemna Ekwador 80% z ksylitolem

 

Bez elementu dosładzającego trudno wielu osobom wyobrazić sobie czekoladę. Ba, dla gro osób jest to najważniejsza funkcja czekolady - zasładzanie. Istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że tacy ludzie będą zachwycać się  tabliczkami 100% kakao. Choć może z drugiej strony to właśnie one pomogły by im odkryć, że w czekoladzie tak naprawdę najważniejsze jest kakao, a nie cukier. Że wspomnę tu tylko o boskiej Domori Il100% Criollo, przy której aż się wierzyć nie chciało, że nie ma tu ani odrobinki cukru, owoców czy mleka.

W innych przypadkach niż czekolady 100% kakao, cukier rzadko jest wypierany ze składu produktu. Wprawdzie Zotter stosuje zdrowszy i smaczniejszy surowy cukier trzcinowy, ale nadal w większości tabliczek odnajdziemy pospolity cukier buraczany. Będąca przedmiotem dzisiejszych rozważań Manufaktura Czekolady też zresztą taki stosuje w większości swojej oferty. Jako alternatywa dla cukru raz na jakiś czas spotykane są poliole. Znaleźć je możemy przede wszystkim w czekoladach charakteryzowanych jako dietetyczne, a samo takie nazewnictwo już mi się źle kojarzy. Maltitolem słodzona jest linia Lekka z Wawelu, zaś marki takie jak Torras czy Plamil chlubią się produkowaniem wszystkich swoich czekolad bez dodatku cukru. Torras stosuje stewię i erytrol (opis jednej z ich czekolad znajdziecie tutaj), natomiast Plamil ksylitol. Ksylitol stał się zamiennikiem cukru także w dziś opisywanej czekoladzie.

Nasza polska Manufaktura Czekolady sięgnęła po ksylitol jako jedyny dodatek do 80% ziarna kakao z Ekwadoru. Dzięki temu czekolada staje się naprawdę ciekawą propozycją - nie ma miejsca na inne zapychacze, jakie są często stosowane w innych bezcukrowych czekoladach o mniejszej zawartości kakao. Kto jak kto, ale ekipa Manufaktury akurat dobrze wie, że najważniejsze jest wysokiej jakości kakao. Manufakturowych wariacji na temat ekwadorskiego kakao próbowałam już w tabliczkach 60% (z mlekiem i wanilią) i 70% (z chili oraz ze słodem whisky) - spodziewałam się więc wspaniałego bogactwa okraszonego czymś zupełnie dla mnie nowym - ksylitolem. Przygotowując tą recenzję chciałam przybliżyć Wam ów słodzik, ale ubiegły mnie kochane Candy Pandas, publikując na swoim blogu obszerny wpis na temat ksylitolu, czyli cukru z kory brzozy. Po informacje o właściwościach tego słodzidła odsyłam więc do nich. Ciekawy jest fakt, że dziewczyny bardzo często używają go do wypieków.



 Przejdźmy w końcu do głównej bohaterki tego wpisu. Klasycznego wyglądu tabliczka od Manufaktury - jak zwykle skromnie, pięknie i szczelnie opakowana - przy podziale na kostki zaskakuje nas. Znów pojawia się muzyka - czekolada gra tak samo jak manufakturowa 60-tka z mlekiem i wanilią oraz jak Morin Panama 70%. Jest to dźwięk upadających kostek domino, głuchy trzask. Dodatkowo, bardzo gładki i świetlisty zewnętrzny wygląd kostek sprawia, że czekolada wygląda niczym plastikowa ozdoba, a przy tym wydaje się być bardzo lekka.

W zapachu od razu uderza nas bukiet świeżo rwanych łąkowych kwiatów, który przechodzi w kwaśność dzikich owoców - by po chwili wydobyć z siebie również słodycz tych pełnych i dojrzałych. Słowem - aromat tej czekolady to skąpany w słońcu, nieco zapuszczony ogród. Dzikość i natura.

W smaku - pierwsze wrażenie przynosi zaprzeczenie gładkiego wyglądu. Atakuje nas szorstkość, wybitna ziemistość. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Następnie uderza fala octowej kwaśności, prędko przechodząc w krótki i mocny finisz - wyraźnie ściągający, a przy tym zaskakująco kwiatowo-miętowo orzeźwiający.

Ta czekolada nie rozpływa się w ustach - jest niczym gruda wilgotnego piachu z doniczki wsadzona do buzi. Ewidentnie, wyczuwa się w niej jakby odrębne grudki ziemi. Ma sobie bardzo dużo kwaśności: octowej i pełnej niedojrzałych owoców. Paradoksalnie, po chwili kontemplowania tej czekolady - po skojarzeniu z ziemią pojawia się... drewniana deska. Deska tyle samo pachnąca jeszcze lasem i żywicą, co lakierem i farbą. Jest to w miarę spójne z zewnętrzym wyglądem tabliczki i oddaje fakt, że pomimo swej surowej ziemistości czekolada mimo wszystko jest... lekka. Tak, lekka. Wszystkimi zmysłami oprócz ziemi wyczuwam tu także drewno. Przy dłuższym obcowaniu z czekoladą pojawia się także posmak pleśni - niczym w nadpleśniałym razowym chlebie.




  Struktura tej tabliczki jest wybitnie ciekawa i złożona. Im dłużej się ją je, tym staje się coraz to bardziej przystępna - bardziej kwiatowa niż kwaśna, odsłaniająca naturalne słodkie nuty, niezwykle odświeżająca. Rozcierając w ustach kostkę odkopujemy się ze zwałów gleby i drewna - odkrywamy, jak wiele orzeźwienia przynosi ze sobą. Jakże wyraźny staje się ów efekt chłodzenia - niemal taki, jakby czekolada dopiero co została wyjęta z lodówki! Kontrolę nad kwasem, ziemią, drewnem i pleśnią przejmują surowa słodycz i lekkie miętowe chłodzenie. Po lekturze opisu ksylitolu u Candy Pandas już wiem, że jest to zasługa tego słodzika.

Gdy zbierzemy do kupy całe bogactwo kakao z Ekwadoru, jakie w wysokiej ilości 80% zaserwowała nam Manufaktura Czekolady - podsumować je możemy jako ciężkie, przytłaczające, ordynarne. Jakie bowiem mogą być ziemia, drewno, pleśń i kwas połączone w jedno? Nawet kwiatowość i dzikie owoce nie będą w stanie odciążyć tej kompozycji. I tutaj z pomocą przyszedł ksylitol.

Nie wiem, jak ta czekolada smakowałaby z dodatkiem cukru buraczanego - śmiem przypuszczać, że była by o wiele trudniejsza w odbiorze. Tym czasem ksylitol przynosi zbawienne przełamanie - mięta, rześkość, miła słodycz. W żaden sposób nie zaburza to złożoności smaków ekwadorskiego kakao, a raczej jeszcze dodatkowo go wzbogaca, urozmaica. Endorfiny uderzają do głowy, w ustach szaloną galopadę urządza sobie nietypowy miks smaków - a wszystko to jest dla konsumenta jeszcze bardziej zdrowe właśnie przez zastosowanie ksylitolu. 


Manufakturo Czekolady - stworzyłaś genialne, złożone dzieło, które fenomenalnie jadło mi się w upał. Ksylitol i wyraziste ekwadorskie kakao są tutaj parą tak kontrastową, że aż idealnie dobraną do siebie. Polecam wszystkim, którzy szukają w czekoladzie bogactwa, świeżości, a przy tym zdrowia (choć przecież takie kakao samo w sobie jest wybitnie zdrowe).

Skład: ziarno kakao z Ekwadoru 80%, ksylitol (cukier brzozowy).
Masa kakaowa min. 80%.
Masa netto: 50 g.

sobota, 15 sierpnia 2015

Lindt Mango Lassi mleczna z nadzieniem jogurtowym i mango


Dzisiaj wyjeżdżam na upragniony urlop. Nie będzie mnie dwa tygodnie. W tym czasie przyjdzie mi funkcjonować bez dostępu do internetu, z czego jestem bardzo rada! Będę mieć milion innych (lepszych!) zajęć niż blogowanie. W trakcie mojej nieobecności recenzje będą publikowały się automatycznie co trzy dni. Życzę Wam przyjemnej lektury, a sobie samej... udanej wyprawy! Mam zamiar przywieźć mnóstwo pięknych wspomnień, a dla Was również recenzje wielu czekolad. Znajdą się wśród nich nowości od Lindta, Rittera i Studentskiej, bowiem między innymi takie tabliczki zabieram ze sobą w podróż.

Nim po powrocie przedstawię Wam pozostałe nowości od Lindta, serwuję dla Was ich mały przedsmak. Mając ewidentnego pecha w trafieniu w naszych krajowych sklepach na nowe Lindty i Ritter Sporty po przystępnej cenie - podczas pobytu w rodzinnej miejscowości mojego Męża wybraliśmy się na spacer do marketu u zachodnich sąsiadów. Zakupiłam niemalże wszystko, na co polowałam - w cenie niższej, niż w Polsce. Czaiłam się także na opcję Mango Lassi z najnowszej edycji Hello Nice To Sweet You, ale dorwałam ją tylko w formacie batonika, a nie 100-gramowej tabliczki. Lepszy rydz niż nic.

Mango lassi jest tradycyjnym indyjskim napojem, którego nigdy nie miałam okazji spróbować. W zasadzie jego samodzielne wykonanie nie jest trudne, ale sporządzanie takich potraw jakoś nie jest mi po drodze. Mimo to, z chęcią skosztowałabym oryginału. W końcu chłodny miks naturalnego jogurtu z rozdrobionym mango, przyprawiony kardamonem i wodą różaną - brzmi naprawdę kusząco - szczególnie w upał. Ciekawostką jest fakt, że tradycyjne lassi ma smak słony i doprawione jest chili, często z cytryną zamiast mango. Lassi może występować również z innymi owocami na przykład z truskawkami.

Ów napój został zaklęty w mleczną czekoladę Lindta, a dokładniej w jej nadzienie. Niestety bazę jasnocytrynowego w barwie wnętrza stanowi cukier oraz olej palmowy. Nie użyto tu ani grama tak lubianego przeze mnie w nadziewańcach Lindta masełka. Składniki charakterystyczne dla lassi występują tu w niewielkich ilościach: 5% jogurtu w proszku (z odtłuszczonego mleka), 1% proszku z mango, a woda różana znajduje się w składzie na ostatniej pozycji. Kardamonu (a tym bardziej chili) - zupełnie zabrakło. Nie popadałam jednak w rozgoryczenie, zarzucając Lindtowi niedbalstwo - prawdziwej ocenie podlega smak.



 Wraz z Ukochanym przełamaliśmy batonik na pół (a właściwie... to chyba sam już zdążył się przełamać podczas transportu ze sklepu) - każdy miał do dyspozycji trzy podłużne, grube kostki. Mango Lassi pachnie delikatnie, ale kusząco - rozpoznawalna woń lubianej przeze mnie mlecznej czekolady od Lindta przełamana została odświeżającymi akcentami jogurtu i kwaśnych owoców.

 Pierwszy kęs poprowadzony przez całą grubość kostki wprowadza nas w świat nietypowej rześkości. Najpierw wyczuwamy coś podobnego do limonki, co potem przechodzi w mocno kwaskowaty jogurt okraszony odrobiną mango. Wszystkiemu towarzyszy specyficzna, gorzkawo-duszna nuta, którą skądś kojarzyłam, lecz nie potrafiłam jej jednoznacznie zidentyfikować. Być może jest to właśnie woda różana - nie wiem, bowiem nie miałam z nią do czynienia solo.

W kolejnych kęsach skupiamy się na poszczególnych elementach, co w ostateczności ukazuje nam z pozoru prosty, a jednocześnie etapowy charakter tej czekolady. Usta zalewa wspaniała, rozkoszna słodycz mlecznej czekolady Lindta. Fani sporej dawki słodkości powinni być zadowoleni - zwłaszcza, że słodycz ta ma w sobie przyjemne kakaowo-mleczne odcienie.

Potem do głosu dochodzi mydlaność mango połączona spójnie z kwaskowatością jogurtu - duet specyficzny, nie dla każdego. Byłby o wiele milszy, gdyby jego bazą nie był olej palmowy wymieszany z mlekiem w proszku. Nadzienie jest samo w sobie dość zbite, mało kremowe, pozbawione choćby krzty wykwintności - jego struktura jest pospolita i może nawet trochę ordynarna. To bym zmieniła. Charakterystyczny smak jogurtu i mango byłby lepiej tolerowany, gdyby oparto do na innej, subtelniejszej bazie.

Na koniec przychodzi zaskakujący gorzkawy posmak kakaowo-kawowy, posiadający w sobie gorzki element występujący czasem w jogurtach. Łącznie tworzy to ciekawy kontrast naprawdę znacznej słodyczy czekolady wraz z kwaskiem i goryczką. Wydaje się to kompozycją rzeczywiście nieco egzotyczną, ale szkoda, że nie podkreślono tego dodatkiem przypraw. Wtedy Mango Lassi zyskała by prawdziwy charakter - a tak, posiada jedynie jego namiastkę. Oliwy do ognia dodaje jeszcze mało wyrafinowana konsystencja nadzienia. Niestety znów mamy tu do czynienia z zachowawczym działaniem producenta. Nie mniej jednak - smakowało mi, aczkolwiek po 100-gramową tabliczkę nie mam zamiaru sięgać i cieszę się, że trafiłam akurat na format batonika.


Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, olej palmowy, miazga kakaowa, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka 5%, laktoza, odtłuszczone mleko w proszku, syrop glukozowy, proszek z mango 1%, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, koncentrat soku cytrynowego, sól, wanilina, woda różana.
Masa netto: 39 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 553 kcal.
BTW: 6,9/34/54

środa, 12 sierpnia 2015

Zotter Elderflowers mleczna nadziewana likierową galaretką z kwiatów czarnego bzu, ganaszem z białej czekolady i nugatem migdałowym


 Dziś chcę Wam zaprezentować kolejną tabliczkę z zotterowskiej tegorocznej serii Spring Specials. Dotychczas opisywane przeze mnie Zotter Handscooped z tej kolekcji były niezwykle dynamiczne, pełne kolorów, esencjonalnie letnie (Raspberry Juice + Lemon, Miraculous Chokeberry, Strawberry + Pineapple and Pepper). Po Elderflowers mogłam więc spodziewać się równie dużej dynamiki. Jednakże, już nawet sam obraz na opakowaniu wskazywał na coś o wiele bardziej stonowanego. Blade barwy, tajemnicze panie w białych sukniach - eteryczność do potęgi entej. Ów obraz nabiera jeszcze większej elegancji, gdy połączymy go z nazwą produktu. Zotter Elderflowers jest bowiem górską mleczną czekoladą, nadziewaną galaretką z czarnego bzu, ganaszem z białej czekolady i nugatem migdałowym. Brzmi to bajecznie delikatnie, nieprawdaż?



 Mleko zastosowane w tej czekoladzie, jak to u Zottera bywa - pochodzi w ekologicznych farm Tyrolu. Czarny bez w Elderflowers wykorzystano w formie kwiatów (1%) oraz likieru z nich wykonanego (11%). Zdecydowani przeciwnicy alkoholu w słodyczach nie mają czego tutaj szukać. Udział masy kakaowej wynosi 40%. Do zespolenia galaretki użyto pektyn jabłkowych (tak jak w Miraculous Chokeberry) - wegetarianie nie muszą obawiać się żelatyny. Wzbogacenie nadzienia pomarańczą i cytryną ciekawi, pozwala spodziewać się kolejnej zotterowskiej bardzo złożonej układanki.

Elderflowers pachnie klasycznie. Naprawdę, nie ma tu żadnej rewolucji - jest gracja, stonowane i sprawdzone połączenia, wysoka jakość pełna tradycji i nut zawsze będących na czasie. Wyczuwamy tutaj wyraźne akcenty alkoholowe oraz marcepanowe, przykryte pierzynką z wyśmienitej zotterowskiej czekolady. Klasa, a przy tym prawdziwy spokój i harmonia.


 Przegryzając wszystkie warstwy na raz, od razu wyczuwamy wyraźną likierową nutę - alkoholu nie da się tu nie zauważyć. Nawet warstwy mlecznej czekolady okalające wnętrze wyraźnie nim przesiąknęły. Alkoholowym nutom towarzyszą migdały oraz przyjemna mleczność i waniliowość białej czekolady. W kontraście z charakterną mleczną czekoladą o 40% zawartośći kakao, jak zawsze u Zottera mocno kwiatową (a tutaj również kawową) - znów czujemy, że Elderflowers to prawdziwa elegantka.

Znajdująca się w centrum galaretka odznacza się specyficzną konsystencją, wyróżnia się na tle kremowości pozostałych warstw. Jest ona barwy jasnożółtawej - widzimy to, gdy oddzielimy ją od pozostałych części Elderflowers - wrażenie jej ciemnego koloru spowodowane jest przez umieszczenie powyżej niej cienkiej warstwy mlecznej czekolady. 


 Sama galaretka ma przyjemny kwiatowy posmak, taki herbatkowo-orzeźwiający (nawet pomimo alkoholowych akcentów) - piłam kiedyś świeży napój z kwiatów czarnego bzu i właśnie z nim mi się skojarzył. Lekko chrzęszcząca podczas przegryzania struktura galaretki podkręca odczucie słodyczy, jakie cały czas towarzyszy nam podczas degustacji. O tak, Elderflowers jest zdecydowanie mocno słodka jak na Zottera.

 Wzajemnie przeplatające się warstwy delikatno-charakternej mlecznej czekolady, subtelnej białej czekolady, wyrazistego marcepanu oraz kwiatowo-alkoholowej galaretki tworzą tak spójną kompozycję, tak urokliwie się przeplatają - że aż trudno mi dziś opisywać każdą warstwę z osobna. Nie ma tu wiele złożoności - jest klasyka, prostota i spokój, które odkryły się przed nami już w sferze zapachowej.


Mój Ukochany stwierdził nawet, że smak Elderflowers jest oklepany. Nam obu skojarzył się z klasycznymi pralinkami, co mój Mężczyzna ocenił jako coś pospolitego, bombonierkowego. Poprosiłam go, aby znalazł mi bombonierkę wypełnioną cacuszkami, które mimo wszystko będą tak dobrze smakować. Spasował. 

 Elderflowers w całej swej prostocie: mleczności, migdałowości, białej i mlecznej czekoladzie, alkoholowości - rzeczywiście przywołuje na myśl zwykłe pralinki. Niezwykła w tym wyrobie jest jednak jakość, która wyróżnia ją na tle innych produktów zawierających podobne nuty smakowe. Pomińmy tu nawet galaretkę z kwiatów czarnego bzu, która dodatkowo stanowi o oryginalności tego pomysłu Zottera... Jest to jakość starannie dobranych składników, połączona z nieśmiertelnością połączeń smakowych - momentalnie skojarzyła mi się z naszymi wyjazdami do Włoch, z zapachem eleganckiej, profesjonalnej cukierni i sklepu z luksusowymi słodkościami. Elderflowers to wakacyjny odpoczynek na tarasie przytulnej kawiarni, w której podają ręczne robione praliny. I tym sposobem, Zotter odsłonił przed nami kolejną z możliwych twarzy lata, o wiele mniej szaloną niż poprzedniczki...


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, likier z kwiatów czarnego bzu 8%, miazga kakaowa, migdały, słodka serwatka w proszku, kwiaty czarnego bzu 1%, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat pomarańczowy, pełen cukier trzcinowy, koncentrat cytrynowy, pektyna jabłkowa, sól, wanilia, lecytyna sojowa, cynamon, płatki róż, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana).
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 471 kcal.
BTW: 5/28/45

niedziela, 9 sierpnia 2015

Morin Peru Puira ciemna 70%


Świat peruwiańskiego kakao odkrywamy wraz z francuską czekoladziarnią Morin w przemyślanej kolejności. Kierujemy się od szczegółu do ogółu. Pierwsza recenzja morinowskiej tabliczki z Peru była czymś jeszcze bardziej konkretnym, niż single-origin - Peru Pablino to czekolada plantacyjna. Przy okazji jej recenzji poczytać mogliście również zajawki na temat pozostałych peruwiańskich propozycji od Morin, które miałam okazję wypróbować na poznańskiej styczniowej degustacji w Pintej Klepce. Śmieję się, gdy czytam moje dawne ubolewania nad tym, że nie zakupiłam tych dwóch kolejnych tabliczek. Oczywiście jakiś czas później przyjechały do mnie w paczce, by zająć honorowe miejsce w Magicznej Szufladzie. Dlatego też, prócz wspomnianej wyżej zajawki, możecie zapoznać się ze szczegółową recenzją innej peruwiańskiej tabliczki z Morin - mowa o Peru Chanchamayo. Chanchamayo to kooperatywa producentów kakao, do której należy także plantacja Pablino. Dziś chcę Wam przedstawić czekoladę, która została wykonana z bardziej ogólnego zbioru ziaren kakao. Ponadto, jest w niej więcej masy kakaowej niż w poprzedniczkach - z pułapu 63% wskakujemy na 70%. Kłania się przed Wami Peru Puira, esencja północnego regionu Peru.

Przypomnę, jak organizatorzy degustacji w Pintej Klepce opisali peruwiańską panienkę będącą przedmiotem dzisiejszych rozważań: "W tej czekoladzie z północnego Peru dominuje aromat suszonych, czerwonych owoców. Pojawia się jarzębina, śliwka, borówka, jadalne kasztany skontrastowane z delikatnym aromatem pleśni. Wyjątkowo kremowa, intensywnie słodka i kwaśna jednocześnie, w finiszu delikatnie cierpka." Jednym zdaniem - powinno się tutaj wiele dziać. Rzeczywiście, tak się dzieje. Moje notatki pochodzące jeszcze ze styczniowej degustacji mówią same za siebie. W dzisiejszym wpisie nie będę się jednak do nich bezpośrednio odwoływać. W końcu tym razem miałam okazję rozkoszować się wraz z Ukochanym całą tabliczką w domowym zaciszu, a nie jedynie kilkoma kawałkami podczas degustacji w lokalu - przeplatanych wieloma innymi równie charakterystycznymi czekoladami.


W zapachu Peru Puira na pierwszy plan wysuwają się nuty kwaśne. Po chwili jesteśmy w stanie dokładniej opisać ową kwaśność. Nie są to bowiem wulgarne siarkowe wyziewy, lecz orzeźwienie kwaśnych i uwodnionych dzikich owoców. Woń tej czekolady ma w sobie prócz kwaskowatości wiele powietrza i wodnistości.

Wrażenia zapachowe sprawiają, iż odbieramy Peru Puira jako czekoladę mieszczącą w sobie wiele przestrzeni. Doznanie to jest potęgowane przez percepcję dotykiem. Czekolada łamie się z delikatnym trzaskiem, wydaje się być dość miękka i krucha, a przy tym wilgotna - co jest wyjątkowe na tle pozostałych Morinów. Budzi skojarzenie z wyciągniętą prosto w wody kostką mydła.

W smaku, tak jak w zapachu - najpierw odczuwamy wyraźny kwaśny akcent. Jest on bardzo specyficzny, ponieważ kojarzy się z amoniakiem. Prócz amoniakalnej kwaśności do głosu dochodzą nuty pleśniowe. Po wzięciu kęsa czekolady do ust i ponownym powąchaniu pozostałej części tabliczki - w aromacie jednoznacznie identyfikujemy kolejną nutę, a mianowicie delikatny pleśniowy ser.

W dalszej kolejności do głosu dochodzą owoce. Mamy do czynienia z soczystym miąższem leśnych owoców - tyle samo surowo kwaśnych, ile subtelnie słodkich. Jest to prawdziwa dzikość okazów mało dorodnych, rosnących blisko ściółki - w miejscach, gdzie znaczne zacienienie, zbutwiałe liście i wilgoć gleby łączą się z nasłonecznieniem oraz wonią wysuszonego igliwia. To małe górskie borówki brusznice. Myślę, że jarzębina również jest tutaj dobrym porównaniem, choć przecież jej owoce rosną wyżej - ale może stąd też właśnie tak wiele powietrznej przestrzeni odnajduję w tej czekoladzie. Następnie kwaśność odchodzi w dal, pozostając jedynie na końcu języka.

Brnąc dalej w Peru Puira, wchodzimy w świat cierpkości. Co ważne - jest to cierpkość, a nie gorycz! Wyczuwamy wyrazisty posmak mocnej czarnej herbaty, pozostawiającej osad na podniebieniu. Być może jest to earl grey, gdyż jestem skłonna posądzić tą czekoladę o bergamotkowe zacięcie. Z owej bergamotki bardzo płynnie przechodzimy w mieszankę mocnych ziół: pokrzywa, skrzyp, dzika mięta. Są one na tyle ostre, że mają nieco z ziołowej nalewki. Na finiszu charakterystyczna cierpkość świerzbi w język niczym alkohol i taniny w wytrawnym czerwonym winie. Tutaj pojawia się również skojarzenie z naszymi polskimi, drobnymi ciemnymi winogronami.

Peru Puira to czekolada z niecodzienną, nietypową osobowością. Nie ma w niej praktycznie wcale suchości, nie jest też ekstremalna - nawet pomimo tak kontrowersyjnych nut smakowych, jakie w niej odnalazłam. Dominują w niej kwaśność i cierpkość wraz z dziwną niedojrzałą słodyczą - nie ma tu typowej kakaowej goryczki. Zalepia w niewielkim stopniu i to w sposób zwarto-kleisty, a nie mazisty. Mimo wszystko odczuwam ją jak czekoladę łagodną, nieco mydlaną (ale głównie w konsystencji), w której bogactwo oraz różnorodność aromatów balansują na granicy przeciążenia i przesady. Jakże wyjątkowa musi ona być, skoro pomimo pleśni, alkoholu, amoniaku i tanin - nadal jestem w stanie nazywać ją łagodną. Dziękuję Peru Puira za piękne czekoladowe doznania, o dziwo tak bardzo odmienne od tego, co reprezentowały sobą Peru Pablino i Peru Chanchamayo.


Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Zotter Strawberry + Pineapple and Pepper ciemna mleczna z nadzieniem truskawkowym, ananasowym i pieprzem


 Odkrywania kolekcji Spring Specials od Zottera ciąg dalszy! Na blogu pojawiły się już Raspberry Juice + Lemon oraz Miraculous Chokeberry, a przed Wami jeszcze wieeele owocowych pyszności. Dziś mam dla Was słoneczną wariację na temat truskawki i ananasa, przyprawionych pieprzem. To bogate nadzienie otoczone zostało grubą warstwą mlecznej czekolady o wysokiej, bo aż 60% zawartości kakao.

Utrzymany w jasnej tonacji i bardzo kobiecy obraz umieszczony na opakowaniu sugerował, że wewnątrz znajduje się lekka, beztrosko słodka czekolada - może nawet biała. Tymczasem prawdziwe oblicze Strawberry + Pineapple and Pepper  niezwykle mnie zaskoczyło, będąc zupełnie odmiennym od moich wyobrażeń. To nie jest nadziewana czekoladka dla małych dziewczynek. Okazało się, że to wykwintna, erotyczna kompozycja dla dorosłych.



 Piękna tafla wyjęta z opakowania pachnie w sposób intrygujący i bardzo uwodzicielski. Od razu wyczuwamy tutaj przyprawową pikantność, wyważoną - otoczoną nieprzepartą głębią wysokokakaowej mlecznej czekolady. Tylko dobrej jakości mleczna czekolada powstała na bazie dużej ilości cennego kakao potrafi pachnieć tak cudnie. 

Pierwszy kęs prowadzący przez wszystkie warstwy tafli oddala na zawsze wyobrażenia o sorbetowo-cukierkowej czekoladce. Po pierwsze, odsłania on barwy wnętrza, które okazują się być bardzo stonowane. Zero w nich pstrokatości, choć przecież ananas i truskawka aż się proszą o podkręcenie kontrastu kolorów. Nie tutaj. W tym wyrobie owoce są jak pastele, które pomimo tak różnych odcieni, spójnie komponują się konwencją z ciemno-mleczną czekoladą. Emanują rozmazanym ciepłem.


 Smak wszystkich warstw próbowanych na raz jest bardzo wytrawny, mało słodki, a przy tym subtelnie odświeżający - jak lekki powiew wieczornego letniego wiatru. Konstystencja jest zalepiająca, ale w sposób gładki i jednolity. Od razu odczuwamy wyrazistość przypraw - pieprzu, a następnie cynamonu i wanilii. Pieprz został umieszczony w tej kompozycji tuż pod górną warstwą ciemno-mlecznej czekolady - zaklęty w cienką warstewkę białej czekolady. Ten białoczekoladowy element sam w sobie nie wnosi do całości dodatkowej słodyczy, a raczej waniliowość. Orzeźwienie jakie niosą owocowe warstwy trudno na pierwszy rzut zidentyfikować typowo jako ananas i truskawkę. Bardziej kojarzy się ono z soczystością jabłek - pomimo tego, że jabłka nie ma w składzie. 


 Dopiero rodzielenie produktu na warstwy pozwala w 100% dostrzec indywidualne cechy wszystkich części składowych. Wtedy truskawki i ananas ujawniają się nam, ze wszystkimi swymi dobrodziejstwami. Warstwa truskawkowa jest niczym nieco przypalona niskosłodzona domowa konfitura z dojrzałych, jędrnych truskawek. Może nawet trochę się kojarzyć z nutami czerwonych owoców w wytrawnym czerwonym winie. Warstwa ananasowa ma genialny smak świeżego soczystego ananasa, a nie takiego z puszki, oblepionego słodkim syropem. Fenomenalne smaki - jedzone razem zlewają się, a próbowane osobno są bardzo wyraźne i naturalne.

 Pieprz w tej kompozycji najmocniej czuć na samym początku degustacji. Potem już tylko majaczy jako element spójny z całą resztą składników. Pieprz tak doskonale zgrywa się z resztą, ponieważ nie nadużyto tutaj cukru. Wydaje się, jakby słodycz w Strawberry + Pineapple and Pepper płynęła tylko z owoców. Sama ciemno-mleczna czekolada jest bowiem bardzo palona w smaku. Nie znajdziemy tu typowej mlecznej delikatności czy słodkawych lekkich nut deserowej czekolady. Mamy za to mnóstwo mocnopalonej kawy, czekoladowych słodów, przypalonego mleka, rozgrzanego karmelu. Ta czekolada wrze!


Wprawdzie zaraz po degustacji Strawberry + Pineapple and Pepper byłam nią totalnie oczarowana i przemiło zaskoczona, ale dopiero przy pisaniu recenzji doszłam do wniosków, czym tak naprawdę jest ta czekolada. Truskawki i  ananasy to przecież owocowe afrodyzjaki. Truskawka to Kobieta, ananas to Mężczyzna. Oboje tak bardzo naturalni, dzicy, nadzy - postawieni naprzeciwko siebie. Gdy wnikają w siebie - stają się jednością, która smakuje już zupełnie inaczej. Nad nimi unosi się swąd rozpalonych zmysłów (oto całe bogactwo ciemnomlecznej czekolady) - tak samo gorzki, jak i słodki w swej istocie. Wszystko to okraszone jest pikanterią, pieprznością - bez którego całość nie byłaby tak wyjątkowa, tak dobra.

Ta czekolada nie jest szaleństwem nastolatków, to wyważona wykwintność, letni zmierzch. Głębokie, dojrzałe, świadome doznania. Piękno. Kolejny raz kłaniam się geniuszowi Zottera, to się nazywa prawdziwy kunszt. Okazuje się, że letnie kolekcje czekolad wcale nie muszą być jedynie proste, niewymagające refleksji, chłodząco-relaksujące. Tutaj znalazło się o wiele więcej. Dzięki temu, zapamiętam Strawberry + Pineapple and Pepper na długo. To się nazywa romantyczna letnia przygoda :).


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, koncentrat ananasowy 5%, truskawki 4%, suszony ananas 4%, suszone truskawki 3%, odtłuszczone mleko w proszku, mleko, koncentrat truskawkowy 2%, pieprz 0,5%, słodka serwatka w proszku, lecytyna sojowa, koncentrat cytrynowy, pełen cukier trzcinowy, sól, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana), suszone jagody, wanilia, cynamon.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 502 kcal.
BTW: 5,9/33/45


poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Wedel Jedyna ciemna 50%


Szok i niedowierzanie. Na moim blogu pojawia się czekolada Wedla! Wprawdzie bardzo polubiłam ich kolekcję Karmellove (tu możecie poczytać o wersjach z orzeszkami i wafelkami), ale pozostałe próbowane ostatnimi czasy wedlowskie czekolady były dla mnie istnym koszmarem. Nadziewaną czekoladę od Wedla zjadłabym chyba tylko podczas tortur, a pełne są poza obiektem moich zainteresowań. Co więc się wydarzyło, że do Magicznej Szuflady trafiła pełna deserowa czekolada Wedla? Nie, nie dostałam jej w prezencie. Sama zakupiłam. Nie do wiary!

Dawno temu, jakiś anonim w komentarzu pod którymś wpisem, poprosił mnie o porównanie dwóch czekolad Wedla: Jedynej oraz deserowej w popularnym granatowym opakowaniu. Ciekawiło go to, czy te dwie tabliczki w ogóle się czymkolwiek różnią - mając praktycznie identyczny skład przy 50% zawartości masy kakaowej. Ta prośba czytelnika przypomniała mi się, gdy stałam przed półką z czekoladami w Żabce w Kościelisku na początku czerwca. Wyjechałam wtedy służbowo na konferencję, ale nie byłabym sobą, gdybym nie wykorzystała paru godzin czasu wolnego na małą górską przechadzkę. A że podczas górskiego spacerku zawsze warto mieć ze sobą coś słodkiego, postanowiłam zakupić na szybko jakąś popularną tabliczkę. Porównania z deserową w granatowym opakowaniu wprawdzie nie będzie, ale za to dziś możecie poczytać o Jedynej.

Nim przejdę do jej opisu, wtrącę parę zdań górskich historii. Podczas konferencji czasu starczyło mi jedynie na dwa małe wyskoki w zabójczym tempie marszu: Butorowy Wierch i Gubałówka (widoki piękne, ale nigdy więcej! Mojego Ukochanego tam nie zabiorę, wieś tańczy i śpiewa... Tak nie wygląda klimat gór, który kocham) oraz Wielka Polana Małołącka. Podczas tak krótkich wypadów czekolada była mi niepotrzebna, więc Jedyna wróciła ze mną do domu. Kolejny raz zapakowałam ją do torby, gdy parę dni później wyjeżdżałam na szkolenie, tym razem do Karpacza. Darzę Karkonosze ogromnym sentymentem i tutaj na szczęście znalazło się nieco więcej czasu na górskie wyprawy. Raz przegoniłam kolegów z pracy Sowią Doliną na Śnieżkę, wracając Doliną Łomniczki; a kolejnego dnia w mniejszym gronie zaliczyłam spacerek do Samotni i Białego Jaru. Podczas tego wyjazdu Jedyna mimo stałej obecności w plecaku również okazała się niepotrzebna. Ponownie wróciła ze mną do domu. Zaplanowałam, iż i tak czy siak zostanie skonsumowana w górach, ale już podczas urlopu w drugiej połowie sierpnia. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego razu przyjrzałam się opakowaniu mojej Jedynej i zauważyłam, że... jest już przeterminowana. Jej termin ważności minął już podczas pobytu w Karkonoszach. Podejmując szybką decyzję, zabrałam połowę tabliczki następnego dnia do pracy. Drugą połowę jak zawsze zostawiłam dla mojego Ukochanego.



 Jedyna jest przez Wedla promowana jako klasyk o wieloletniej tradycji, duma marki o recepturze niezmiennej od lat (jakoś ciężko mi w to uwierzyć). Dlatego też, czekolada ta nadal pakowana jest w takie samo sreberko i papierek, jak dawniej. Swoją drogą, prostota etykiety Jedynej zawsze mi się podobała. Mniej podoba mi się jej skład, czego zresztą po Wedlu mogłam się spodziewać. To z definicji czekolada deserowa, więc 50% zawartości masy kakaowej nie mam zamiaru się czepiać. Szkoda tylko, że przyoszczędzono na miazdze kakaowej, stosując sporą ilość odtłuszczonego kakao w proszku, znajdującego się w składzie jeszcze przed tłuszczem kakaowym. Tłuszcz mleczny mi nie przeszkadza, w końcu często dodaje uroku słodkościom - w przeciwieństwie do tłuszczu palmowego, którego na szczęście w Jedynej nie ma. Za to stosowanie polirycynooleinianu poliglicerolu jako drugiego emulgatora obok lecytyny sojowej jest stałą praktyką Wedla, która wcale nie poprawia mojego nastawienia do tej marki.

Po rozdarciu sreberka moim oczom ukazała się tabliczka podzielona na liczne małe kostki (na szczęście nie ma tutaj tych dziwnych zdobień jak w wedlowskich nadziewanych nowościach), na której odciśnięty już został ząb czasu. Wizualna prezentacja Jedynej na moim blogu będzie więc kiepska zwłaszcza, że zdjęcia robiłam na szybko i wyszły bardzo kiepskie. Cóż, jaka czekolada, takie zdjęcia. Nie ma się czym napawać i nad czym rozwodzić.

Zapach Jedynej zaskoczył mnie, ponieważ wyczułam w niej woń zapełnionej drewnianej popielniczki. Był to dla mnie całkiem pozytywny akcent, bowiem dał mi nadzieję, iż Jedyna dostarczy mi choćby odrobinę bogactwa kakao, czegoś nietypowego. Dym i tytoń to przecież nuty, które mogą pojawić się w najwykwintniejszych czekoladach. Co pojawiło się dalej?



Jedyna okazała się być dość twardą tabliczką, choć oczywiście nie łamała się z trzaskiem. Przy rozpuszczaniu kęsa w ustach nie była mocno zalepiająca - to, co tworzyła w ustach na pewno nie można nazwać aksamitnym błotkiem. Nieco zalepiała, ale kojarzyło się to bardziej z suchym mułem. To tak, jakby próbować rozpuścić zwykłe odtłuszczone kakao w proszku w szklance wody. Nic ciekawego.

Tak duży udział odpadowego sproszkowanego kakao o obniżonej zawartości tłuszczu musiał odcisnąć swoje piętno. Przez to czekolada zostawia na podniebieniu ordynarny i gorzkawy pyłek, mając w sobie naprawdę niewiele gładkości. Z drugiej strony, Jedyna miała też w sobie parę prostych nut, które pozwalają ją traktować jako wyrób mimo wszystko nieco wciągający. Po kolejną kostkę chce się sięgać ze względu na wyważoną słodycz o mlecznym charakterze (to zapewne efekt zastosowania dodatku masła), a także przez pewien specyficzny orzechowy posmak. Ten charakterystyczny akcent wydał mi się identyczny jak ten, który stanowi o wyjątkowości mlecznej Goplany, tak lubianej przez tłumy. Odnoszę wrażenie, że ten trudny do zidentyfikowania niby-orzechowy posmak ma w sobie coś narkotycznego.



 

Zgodnie z moimi przypuszczeniami - Jedyna szału nie zrobiła, ale wielkiej tragedii również nie było. Ba, przypuszczam, że sięgnęłabym po nią ponownie, mając wybrać awaryjnie jakąś czekoladę w sklepie z małym asortymentem. Na pewno jest to wariant bezpieczniejszy, niż roztapiające się mleczne zasładzacze, białe tabliczki o smaku stęchłego mleka, nadziewańce pełne chemii i margaryny, lub "gorzkie" kwasiory nie mające nic wspólnego z dobrą ciemną czekoladą. Jedyna wydaje się być najbardziej autentyczna wśród tego całego tragikomicznego towarzystwa. Nie zachwycałam się nią i nie delektowałam jak te wszystkie pokolenia wspomniane na odwrocie opakowania, ale nie zapłaczę też łzami obrzydzenia i żalu nad tą "dumą" Wedla. Niech każdy będzie dumny z tego, na co go stać...

Skład: cukier, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu, sól, aromat.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 501 kcal.
BTW: 6/28,1/51,5